Wydawnictwo Replika poleca:
Nad Europą wiszą ciemne chmury – zwiastun II wojny światowej.
Choć podczas konfliktu Szwecja zachowuje neutralność, ci chłopcy nie mogą spać spokojnie...
Karin i Eryk Larssonowie, bezdzietne małżeństwo, wychowuje pod swoim dachem młodego Simona. Chłopiec nawet nie domyśla się, że „matka” i „ojciec” nie są jego prawdziwymi rodzicami, choć czuje, jak wiele go od nich różni, nie tylko fizycznie. Karin i Eryk za wszelką cenę starają się ukryć przed Simonem jego prawdziwe, żydowskie pochodzenie – zwłaszcza gdy do kraju docierają echa fali antysemityzmu...
Tuż po wybuchu wojny w szkole mały Simon zaprzyjaźnia się z Izaakiem i jego rodziną. To Ruben – ojciec Izaaka – staje się dla niego wzorem i autorytetem. W miarę rozwoju wypadków więzi między chłopcami i ich rodzinami coraz bardziej się zacieśniają. Nadchodzi też chwila, w której Simon wreszcie będzie musiał poznać prawdę o samym sobie...
Książka „Simon i dęby” została przez szwedzkich krytyków okrzyknięta jedną ze stu najlepszych powieści na świecie. W 2011 roku na jej podstawie nakręcono poruszający dramat psychologiczny „Simon och ekarna” (tytuł polski: „Simon i dęby”). "
Fragment książki:
— Jesteś
całkiem zwyczajnym dębem — powiedział chłopiec do
drzewa. — Mierzysz zaledwie piętnaście metrów. Nie masz za
bardzo czym się chwalić… I stu tysięcy lat też nie masz.
Na
oko oszacował drzewo na sto lat, myśląc przy tym o swojej
babce, mającej teraz prawie dziewięćdziesiąt i będącej
jedynie zwyczajną, niezadowoloną z życia starą kobietą.
Nazwane,
zmierzone i tak potraktowane przez chłopca drzewo straciło dla
niego swoją wspaniałość.
Wciąż
jeszcze mógł jednak słyszeć śpiewny szum jego wspaniałej
korony, pełen melancholii i wyrzutu. Chłopcu pozostała
jedynie agresja; z całej siły cisnął spoczywającym
dotychczas w jego kieszeni kamieniem o pień drzewa.
— Masz
za swoje, a teraz się zamknij! — krzyknął.
Wielkie
drzewo natychmiast się uciszyło i chłopiec wyczuł, że oto
zdarzyło się coś ważnego. Przełknął ślinę, tłumiąc smutek.
Właśnie
tego dnia rozstał się ze swoim dzieciństwem. Uczynił to
w określonym czasie i miejscu, aby zawsze już móc o tym
pamiętać. Przez wiele następnych lat, kiedy cofał się myślą do
tego odległego dnia swojego dzieciństwa, zastanawiał się nad tym,
z czego wówczas zrezygnował. Uzmysłowił to sobie, mając lat
dwadzieścia i od tego momentu przez całe swoje życie próbował
odzyskać to, co utracił. Ale w tej właśnie chwili znajdował
się na stoku rozciągającym się za ogrodem Äppelgrenów.
Spoglądając na morze, wpatrywał się w dal, gdzie pomiędzy
niewielkimi wyspami gęstniała mgła, która potem powoli przesuwała
się w kierunku wybrzeża. W krainie jego dzieciństwa mgła
wydawała wiele odgłosów. W dni takie jak ten śpiewała od
Vinga aż po Älvsborg.
Z tyłu,
za jego plecami znajdowały się góra i łąka — kraina,
która jest, ale właściwie nie istnieje. Na skraju tej łąki,
w dolinie, rosły dęby, z którymi chłopiec rozmawiał
przez wszystkie te lata.
W ich
cieniu spotkał małego człowieczka w dziwnym, okrągłym
kapeluszu na głowie. „Nie — pomyślał — to nie było
tak”. Znał tego człowieczka od zawsze, ale w cieniu tych
wielkich drzew liściastych mógł go również zobaczyć.
Teraz
było mu wszystko jedno.
— Wszystko
to bzdura — powiedział chłopiec na głos, kiedy przechodził
pod metalowym ogrodzeniem Äppelgrenów.
Nie
chciał spotkać Edit Äppelgren, kobiety, która w dni takie
jak ten wyrywała chwasty z rabat kwiatowych w swoim
ogrodzie. Syreny przeciwmgielne przestraszyły ją i pozostała
w domu. Nie znosiła mgły.
Chłopiec
rozumiał ją; mgła wyrażała smutek morza i była tak samo
jak ono bezkresna. Właściwie wprost nie do zniesienia…
— Głupstwo —
powiedział, gdyż wiedział lepiej, i właśnie zdecydował się
spojrzeć na świat tak, jak to czynią inni ludzie.
Mgła
była ciepłem Golfsztromu, unosiła się do nieba, kiedy powietrze
się oziębiało.
To
wszystko.
Jednak
nie mógł znieść żałosnego, ciągnącego się bez końca
zawodzenia syren przeciwmgielnych, czuwających nad wejściem do
portu. Chłopiec przebiegł przez łąkę Äppelgrena i wślizgnął
się do kuchni w swoim domu, gdzie dostał gorące kakao.
Nazywał
się Simon Larsson i miał jedenaście lat. Był mały, chudy
i miał nieco ciemniejszą karnację niż inni. Jego włosy były
sztywne, brązowe, odcieniem wpadające w czerń, a oczy
tak ciemne, że czasami trudno było dostrzec ich źrenice.
Dotychczas
nie dostrzegał tego, czym różnił się od innych. Aż do tego dnia
nie porównywano go z nikim, przez co uniknął wielu
przykrości. Myślał o Edit Äppelgren i jej problemach
z mgłą, a przede wszystkim rozmyślał o jej mężu,
Aronie. Zawsze lubił Arona.
Simon
był małym uciekinierem. Zaliczał się do tych dzieci, które jak
wesołe szczeniaki podążają za pokusami drogi. Zwykle zaczynało
się od papierka po cukierku, leżącego w rowie po drugiej
stronie furtki, dalej było puste opakowanie po papierosach, jeszcze
dalej leżała butelka, a potem jeszcze jedna… i rósł
tam czerwony kwiatek, a nieco dalej leżał biały kamień,
i gdzieś w cieniu buszował kot i…
W ten
oto sposób oddalał się on coraz bardziej od domu. Niezwykle
dokładnie pamiętał tę chwilę, kiedy uzmysłowił sobie, że się
zgubił. To było wtedy, gdy zobaczył wielki, niebieski tramwaj,
przejeżdżający z hałasem przez przedmieście. Tramwaj
przestraszył go okropnie, ale gdy właśnie otwierał usta, by
krzyknąć, pojawił się przed nim Aron.
Wysoki
mężczyzna pochylił się nad chłopcem, a kiedy przemówił,
wydawało się, że jego głos spływa z nieba.
— Wielkie
nieba, chłopcze, czy ty znowu chcesz uciec?
A potem
podniósł Simona i posadził na ramie swojego czarnego roweru,
i zaczął prowadzić go w kierunku domu. Przez cały czas
opowiadał małemu o ptakach: grubej ziębie, zuchwałych
sikorkach i szarych wróblach, kąpiących się w piasku na
polnej drodze. Nie miał dla nich żadnego poważania i pogardliwie
nazywał je latającymi szczurami.
Wiosną
chodzili razem po polach, tam, gdzie rosły wierzby, i chłopiec
nauczył się rozpoznawać śpiew skowronka. Aron swoim mocnym głosem
śpiewał pieśń, która wzbijała się w górę i powracała
echem znad klifu: „Kiedy wiooosną w góraaach …”.
Najwspanialej
było, kiedy Aron gwizdał. Potrafił naśladować śpiew każdego
ptaka, a chłopiec niemal pękał przy tym ze śmiechu. Kiedyś
Aronowi udało się skłonić samiczkę kosa do odpowiedzi na jego
zaloty, z czego szczerze się śmiał.
Ale
to krzyk mew był dominującym odgłosem, który zagłuszał śpiewy
innych ptaków spotykanych pomiędzy wzgórzami a ujściem
rzeki. Aron potrafił naśladować również i ten odgłos.
Kiedyś doprowadził ptaki do takiej wściekłości, że rzuciły się
one z wrzaskiem na chłopca i mężczyznę.
Później
Simon śmiał się z tego tak bardzo, że prawie się posiusiał
z wrażenia. Także spieszący drogą do swoich zajęć sąsiedzi
zatrzymywali się i otwierali usta ze zdziwienia, widząc
wielkiego mężczyznę, który cieszył się jak mały chłopiec.
„Aron nigdy nie dorośnie” — mówili.
Jednak
Simon nie słyszał tego — aż do tego dnia Aron był królem
w jego świecie.
Teraz
chłopiec siedział przy kuchennym stole z kubkiem mocno
przesłodzonego kakao i widział Arona takim, jakim widzieli go
inni ludzie. Przede wszystkim zrozumiał, że niezwykła zdolność
mężczyzny do odnajdywania Simona w chwilach zagubienia
związana była z godzinami pracy Arona. Chłopiec uciekał po
śniadaniu, a w tym czasie Aron często kończył swoją
pracę. Gdy wysiadał z tramwaju, na przystanku już stał
Simon, mówiąc mu, że właśnie się zgubił. Aron pozostawiał
swój rower właśnie w tym miejscu, gdzie czasami stało
również i to zdumiewające dziecko, które tak często się
gubiło.
Nagle
Simon zaczął dostrzegać złośliwe uśmieszki i pogardliwe
półsłówka, które otaczały Arona. Mężczyzna był wykidajłą
w cieszącej się złą reputacją knajpie portowej. Chłopiec
nie rozumiał przezwiska, jakim obdarzono Arona, jednak matka Simona,
usłyszawszy je, aż poczerwieniała z oburzenia.
I znowu
chłopiec pomyślał o ciotce Äppelgren, która bezustannie
sprzątała. W jej kuchni było tak czysto, że ciotka nie
pozwalała mu do niej wchodzić. Starał się wierzyć w to, że
kiedy miało się męża o przezwisku, które wywoływało na
twarzach kobiet rumieniec, trzeba było utrzymywać kuchnię
i grządki w należytym porządku.
Simon
przełknął ostatni kawałek bułki i wyskrobał łyżeczką
resztkę kakao z dna kubka. Pomyślał, że Aron nigdy nie
zrobiłby takiego kroku, na jaki on zdobył się właśnie tego dnia.
Aron Äppelgren nigdy nie stanął na wzgórzu i nie pożegnał
się ze swoim dzieciństwem.
Chłopiec
sypiał na kuchennej sofie, dzięki czemu został socjalistą.
Kuchnia była przestronna, słoneczna, z dużymi oknami ze
szprosami na zachodzie i południu, białymi zasłonami,
roślinami doniczkowymi i widokiem na rosnące w ogrodzie
stare jabłonki. Przy południowym oknie, w rogu, znajdował się
emaliowany zlew z bieżącą zimną wodą, naprzeciw stał
żelazny piec. Obok leżał stos drewna, a przy nim stała
kuchenka z podwójnym palnikiem. Wzdłuż dłuższej ściany,
pod oknem, stała drewniana ława, pomalowana na niebiesko, tak samo
jak i krzesła. Duży kuchenny stół przykryty był na co dzień
ceratą, w niedziele zaś lnianym, haftowanym obrusem.
Gotowane
mięso, znacznie częściej zupy, kawa… Ciasto własnego wypieku.
Przyjemny zapach w środy, kiedy to z pieca wyjmowano
białe, drożdżowe bułeczki. Sąsiedzkie plotki. Można by je było
wyłowić i schować do drewnianego pudełka, jeśliby się było
małym i niewidocznym. I te niekończące się rozmowy
o wszystkim: kto spodziewa się dziecka, a komu należałoby
okazać współczucie… Właściwie to nad wszystkimi można by się
było użalać.
Chłopiec
nauczył się odczuwać współczucie zamiast niechęci. Dlatego też
jego gniew gdzieś się zapodział — właściwie to przez to
nigdy nie nauczył się sobie z nim radzić. Ale on istniał;
czasami chłopiec próbował go wykrzyczeć, jednak zawsze robił to
albo zbyt późno, albo w złym miejscu.
Simon
wyrósł na dobrego chłopca.
Dobrze
mu się wiodło w życiu. Przez te wszystkie lata gruntownie
wpajano mu także i to, że nie może się nad sobą użalać.
Był
tam Hansson, który nie mógł znaleźć sobie pracy i z tego
powodu w każdą sobotę, kiedy kupił wódkę, bił swoją
żonę. Była tam Hilma, która miała dwie córki w sanatorium,
z których młodsza zmarła na suchoty. A w końcu
była tam urodziwa córka Anderssonów. Spacerowała ulicami miasta
odziana w piękne sukienki.
Ale
kiedy sąsiedzi zorientowali się, co robiła na ulicy, wyrzucili
chłopca, który u nich mieszkał. Kobiety obawiały się
niechcianych dzieci.
Mężczyźni
byli inni. Wspaniale było móc spać na kuchennej ławie! Pod
wieczór mężczyźni siedzieli w kuchni i — pijąc piwo
zamiast kawy — rozmawiali nie o ludziach, lecz o polityce
i o tym, że to przeklęte auto znowu ma humory.
Mieli
przedsiębiorstwo przewozowe. W praktyce oznaczało to, że
posiadają ciężarówkę. Za dnia przewożono nią drewno
i materiały na budowy prowadzone wokół rozrastającego się
wciąż miasta i żywność do domów. Nocą samochód
reperowano, gdyż miał już zużyte łożyska, zawory były do kitu,
a skrzynia biegów nieomal całkowicie zdezelowana. Obaj byli
zdolni, ojciec i wujek. Ciągle tylko coś mierzyli, wyklepywali
i wykańczali. Kiedy pewnego dnia udało im się zdobyć
sześciocylindrowy silnik i wstawić go w miejsce
całkowicie już zużytego czterocylindrowego, ich radość była
ogromna. Wymiana ta zmusiła ich jednak do przedłużenia wału
korbowego, do czego niezbędne były dodatkowe przeguby. Gdy
przyspawali je do mocnego koła zębatego, okazało się, że mają
samochód, którym bez problemu można wjeżdżać na najbardziej
strome ulice w najbliższej okolicy. I to nawet wtedy,
kiedy były one oblodzone.
Z czasem
samochód został dopracowany do najmniejszego, ręcznie wykonanego
detalu. Tak więc przed domem stał wprawdzie dodge, ale zadawano
sobie pytanie, co w nim właściwie, oprócz wspaniałej
czerwonej karoserii, pochodzi jeszcze z Detroit.
O dziesiątej
wieczorem robili sobie przerwę na piwo i słuchali późnych
wiadomości przez radio. Urządzenie to stało na taborecie
u wezgłowia kuchennej ławy, na której (pod kawałkiem
materiału w biało-czerwoną kratkę, rozciągniętym pomiędzy
siedzeniem a tyłem kanapy i przymocowanym do jej przednich
nóg) spał Simon.
W ten
oto sposób dowiedział się o strasznym potworze, jaki pojawił
się w samym sercu Europy. Potwór nazywał się Hitler. Czasami
można było przez radio usłyszeć, jak przemawiał i jak
Niemcy wykrzykiwali swoje „Heil”, a później ojciec
powiedział, że wcześniej czy później wszystko diabli wezmą,
i że to, co zbudowali robotnicy i Per Albin, zostanie
rozbite w drobny mak.
Pewnego
dnia pojawił się u nich domokrążca oferujący ręcznie
wykonane nakrętki. „On uczynił to z dobrego serca” —
powiedziała matka po tym, jak ojciec wyrzucił go z domu.
— Z dobrego
serca! — krzyczał ojciec. — Nazista, łowca Żydów
w mojej kuchni! Czyś ty oszalała, kobieto?!
— Uważaj,
bo obudzisz chłopca — ostrzegła go.
— Gorsze
rzeczy mogłyby mu się przydarzyć — zawołał ojciec,
a wtedy matka zaczęła płakać i wkrótce kłótnia
przemieniła się w słowa niosące uspokojenie.
Na
sofie, pod namiotem, leżał przestraszony chłopiec i starał
się wszystko zrozumieć. „Żyd”. Słowa tego użyto w stosunku
do niego w szkole, leciało za nim na przerwach. Jego ojciec
zbladł, gdy Simon mu o tym opowiedział, i pewnego
niewiarygodnego, ale wspaniałego wieczoru nauczył chłopca, jak się
walczy. Godzina za godziną ćwiczyli w piwnicy prosty prawy,
a potem szybki lewy hak, kiedy tylko pozwalały im na to
warunki.
Następnego
dnia chłopiec wypróbował swoje nowe umiejętności w szkole
i od tej pory nigdy więcej nie usłyszał tego słowa.
Do
dzisiejszego wieczora.
Tytuł: Simon i dęby
Autor: Marianne Fredriksson
Premiera: 10 września 2013
ISBN: 978-83-7674-267-0
Stron: 396
Cena: 34,90 zł
Wydawnictwo Replika
Książkę można kupić tutaj: http://www.replika.eu/index.php?k=ksi&id=474
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz