27 maja nakładem
Wydawnictwa Replika ukazała się książki "Syberia. Moje miejsce na ziemi" Theodor Kroger oraz "Miecz Shannary" Terry Brooks.
"Syberia! To
słowo powszechnie wymawia się tylko szeptem. Prawie żaden
zesłaniec nigdy stamtąd nie wraca. Ten, któremu się to jednak
udało, był już siwy i na zawsze milczący. Nigdy więcej na jego
twarzy nie pojawiał się uśmiech. Najczęściej siedział
nieruchomo – jeżeli to możliwe to w słońcu – i patrzył
zamyślony w dal. Wyglądało to tak, jakby stale na coś czekał…
Kiedy rozpoczyna
się I wojna światowa, Theodor Kröger, Niemiec mieszkający w
Petersburgu, słyszy wyrok, którego obawiają się wszyscy
przeciwnicy Rosji: zesłanie. W ten sposób trafia do Nikitino, wsi w
głębi groźnej Syberii, gdzie lato jest krótkie i upalne, a zima
mroźna i śmiertelnie niebezpieczna. Dzięki funduszom otrzymanym od
ojca udaje mu się uzyskać ograniczoną swobodę ruchów i
rozpoczyna walkę o przetrwanie i powrót do domu.
Okazuje się
jednak, że Syberia ma mu do zaoferowania znacznie więcej, niż
ktokolwiek mógłby przypuszczać: cel, pracę, przyjaźń... a nawet
miłość. Jednym słowem – życie.
Opowieść
o poszukiwaniu szczęścia i sensu życia tam, gdzie pozornie nie
sposób ich odnaleźć. "
Fragment książki:
Przed
dwudziestu laty, przy północnej granicy Rosji, na mojej nodze
zatrzasnęły się szczęki żelaznej pułapki i uderzenie kolbą
złamało resztę mojego oporu.
Mimo
tego, cztery lata później zobaczyłem znowu swoją ojczyznę –
chociaż jako zupełnie inny człowiek.
Ten
okres mojego życia, przyjaciół, kolegów, wrogów, którzy wówczas
otaczali mnie – zesłańca na głębokiej Syberii –
spróbowałem opisać, a zdarzenia i własne uczucia
opowiedzieć tak, jak zachowały się do dzisiaj w mojej
pamięci.
Możliwe,
że w moich wspomnieniach niejedno się zamazało. Możliwe, że
coś lub kogoś zapomniałem i dlatego niedokładnie opisałem –
to ma być tylko próba odtworzenia tego, co kiedyś było
rzeczywistością.
W roku
1934, autor
[...]
Pedał
gazu sportowego samochodu jest wciśnięty do deski. Wóz pędzi
z maksymalną prędkością, jaką może mu nadać wola
człowieka i drży od pracującego na pełnych obrotach silnika.
Pędzący
samochód zostawiał za sobą spłoszone konie stające dęba,
przeklinających, krzyczących przechodniów uciekających w popłochu
z drogi, słupy telegraficzne, drzewa, domy, lasy, łąki, pola
i tumany kurzu. Samochód niezmordowanie pożerał kilometr za
kilometrem, jego morderczej prędkości nie hamowały ani zakręty,
ani zła nawierzchnia drogi.
Prawdziwie
diabelska jazda do piekła!
Schylony
nad kierownicą, patrząc od czasu do czasu na przyrządy
i wskaźniki, chcę na gwałt uciec przed swoim przeznaczeniem.
W końcu
widzę przed sobą belkę szlabanu w poprzek drogi, pomalowaną
w znane mi biało-niebiesko-czerwone kolory. Dotarłem do
granicy rosyjsko-fińskiej w Biełostrowi…
Gwałtownie
machający rękoma żołnierze, przeklinający i strzelający,
próbują mnie zatrzymać. Brutalnie wjeżdżam między ludzi
i w pełnym pędzie samochód uderza w drewniany
szlaban, łamiąc go w drzazgi. Mocno trzymam kierownicę, ale
zauważam przez ułamek sekundy rozlatujące się kawałki drewna
i wznoszący się gęsty kurz, a przed sobą pustą polną
drogę.
Jak
rój much brzęczą przelatujące kule… po nich następny rój…
I nagle silnik zaczyna się krztusić. Głęboko schylony ledwie
widzę drogę, na chwilę kieruję wzrok na samochód. Chłodnica
opiera się o blok silnika, lampy zostały wyrwane, brakuje
błotników i części karoserii. W napięciu patrzę na
wskaźnik paliwa. Wskazówka wolno opada… To oznacza, że zbiornik
został przedziurawiony!
Jednak
samochód jeszcze jedzie. Przestudiowałem trasę dokładnie i żadne
skrzyżowania dróg mnie nie mylą. Jadę przez fińskie lasy…
W końcu wyłaniają się jakieś domy i zatrzymuję
samochód przed dworcem kolejowym w Unikirke. Słyszę trzy
równe dzwonki i towarzyszący im przenikliwy gwizd kierownika
pociągu oraz przeciągłe trąbienie małej lokomotywy. Wyskakuję
z samochodu, łapię moją skórzaną torbę, biegnę do pociągu
i udaje mi się wskoczyć na stopień ostatniego wagonu.
Jeszcze
jeden rzut oka na samochód – po chwili pociąg wtoczył się
w mroczny fiński las.
✴ ✴ ✴
W hotelu,
w miasteczku Tornio-Haparanda przy granicy między Finlandią
a Szwecją, spędzam cały dzień, nie ruszając się z pokoju.
Jest 10 sierpnia 1914 roku.
Po
obfitej kolacji kładę się do łóżka.
Próbuję
się odprężyć, ale opanowuje mnie nieznane mi dotąd napięcie.
Z niepokojem myślę o tym – jakbym tego nie
wiedział od dawna – że noce na północy są bardzo jasne
i niesprzyjające nielegalnemu przekraczaniu granicy. W pokoju
wszystko zaczyna mnie niepokoić. Kładę pieniądze na stół
i opuszczam mały hotel. Docieram w końcu do wytęsknionego
lasu i ukrywam się w krzakach.
Niecierpliwie
co jakiś czas spoglądam na zegarek i chociaż czas mija, nie
robi się ciemniej. Znam dokładnie przebieg granicy i ostrożnie
idę w jej kierunku. W końcu docieram na skraj lasu.
Nic
się nie rusza i wydaje się, że panuje zupełny spokój. Od
czasu do czasu rozlega się śpiew jakiegoś leśnego ptaszka. Nad
ziemią ściele się delikatna mgła. Wydaje mi się, że daleko
między ledwie prześwitującymi pniami brzóz widzę białe kamienie
Szwecji i bliską wolność.
To
było jednak wielkie złudzenie…
Jeszcze
raz rozejrzałem się uważnie wokoło, wyprostowałem, wziąłem
głęboki oddech i biegiem ruszyłem w kierunku granicy.
Przebiegłem
zaledwie około stu metrów, kiedy za mną słyszę dziki okrzyk:
– Stój!
Stój! Stój!
Padają
pojedyncze strzały i kule świstają obok mnie. Biegnę dalej;
biegnę tak szybko, jak potrafię i jestem pewny, że żaden
wartownik nie będzie w biegu tak wytrzymały jak ja,
wytrenowany młody mężczyzna.
Teren
staje się nierówny, przeskakuję jakieś dziury, potykam się,
przewracam, podnoszę i biegnę dalej…
Naraz
przeszywa mnie straszny ból, padam na ziemię… Noga jest ciężka
jak ołów… Wpadłem w żelazne sidła!
Mimo
szaleńczych wysiłków rozwarcia szczęk, nie udaje mi się uwolnić
nogi. Zaciskam zęby, znowu się podnoszę i kuśtykam parę
kroków. Pierwsi wartownicy już do mnie dobiegają. Jakie szczęście,
że są bez broni! Czuję pierwsze silne ciosy, krew tryska mi
z twarzy. Przewracam żołnierzy na ziemię. Zapominając
o bólu, kuśtykam dalej, byle dalej, jednak nadbiegają
następni żołnierze i otaczają mnie. Cała sztuka walki
i długoletnie treningi ju-jitsu zawodzą; żołnierze trzymają
moje ręce i nogi. Prawie o głowę wyższy od moich
prześladowców wpatruję się jeszcze raz w granicę, w tak
bliską wolność. Jeszcze raz udaje mi się uwolnić od trzymających
mnie żołnierzy – są widocznie osłabieni długim biegiem.
Ciosy pięścią i wytrenowane chwyty powalają znowu kilku na
ziemię. Czuję ciepłą krew na dłoniach, widzę twarze zalane
krwią, słyszę przekleństwa i na koniec widzę kolbę
karabinu…
Czuję
tępy ból w tyle głowy i… tracę przytomność.
✴ ✴ ✴
Obudziłem
się w małym jasnym pokoju, leżąc na pryczy ze spętanymi
rękami i nogami. Moja głowa była ciężka jak ołów i nie
byłem w stanie zebrać myśli. Czułem się, jakbym znajdował
się w gęstej mgle i w oddali widział białe słupy
graniczne. Na ławce siedziało dwóch uzbrojonych wartowników
próbujących ukryć ziewanie. W powietrzu było czuć zapach
przepoconych stóp i świeżo upieczonego czarnego chleba.
Ponownie straciłem przytomność.
Kiedy
odzyskałem świadomość po raz drugi, zamiast ziewających,
pilnowało mnie dwóch bardzo czujnych wartowników. Ledwie
otworzyłem oczy, zdjęli mi pęta, przynieśli miskę z wodą
i dużą porcję pszennego chleba z masłem. Moja koszula
była w strzępach, tak samo spodnie. Wszystko poplamione krwią.
Całą twarz i ciało miałem opuchnięte i poranione jak
po torturach.
Moją
pierwszą jasną myślą było: Teraz jesteś
skazany na śmierć. Słabą nadzieję
pokładałem tylko w moich stosunkach z najwyższymi
rosyjskimi kręgami, w których miałem wielu przyjaciół.
Z bagnetami
przed i za mną wchodzę do kancelarii. Z boku stoi duży
stół zastawiony aktami, za nim siedzą dwaj niechlujni pisarze,
którzy gapią się na mnie z obojętnością. Z uśmiechem
i przesadną uprzejmością wchodzi do pokoju pułkownik
w towarzystwie pół tuzina oficerów. Pisarze, jak na komendę,
wsadzają nosy w papiery, podczas gdy oficerowie lustrują mnie
z zaciekawieniem i szeptem wymieniają jakieś uwagi. Znowu
otwierają się drzwi i oficerowie milkną raptownie.
Niski
barczysty pan z inteligentnym wyrazem twarzy podchodzi prosto do
mnie, nie zwracając na innych obecnych uwagi. Patrzy mi poważnie
i głęboko w oczy. Staję przepisowo na baczność i chcę
się zameldować, jednak on ruchem ręki przerywa mi, po czym mówi:
– Wiem
kim pan jest i jak się pan nazywa.
Mężczyzna
w krótkich zdaniach przedstawia zdarzenia i etapy mojej
ucieczki. Potwierdzam prawdziwość jego informacji.
– Czy
miłość do niemieckiej ojczyzny jest jedyną przyczyną pańskiej
ucieczki?
– Tak.
Mężczyzna
poleca dokładnie przeszukać moje zniszczone rzeczy, nawet letnie
półbuty zostają rozdarte na strzępy i sprawdzone. Niczego
nie znaleziono.
– Czy
służył pan w niemieckim wojsku? – pyta dalej.
– Tak.
– Stopień
wojskowy?
– Podporucznik
rezerwy.
– Czy
należy pan do niemieckiej służby informacyjnej?
– Nie.
– Czy
ma pan związki z niemieckimi osobami wojskowymi?
– Tak,
z moimi krewnymi.
– Czy
ma pan z nimi stałą bezpośrednią lub pośrednią łączność?
Czy często otrzymuje pan od nich wiadomości?
– Nie,
całkiem rzadko. Nasze relacje są czysto rodzinne.
– Jakimi
językami pan włada?
– Mówię
po niemiecku, rosyjsku, angielsku i francusku.
– Dlaczego
nie został pan obywatelem rosyjskim, przecież urodził się pan
w Petersburgu?
– Nie
miałem żadnych podstaw ani powodów, żeby się zrzec niemieckiego
obywatelstwa.
– Czy
pan wie, że zamordował pan szesnastu ludzi?
– Walczyłem
o swoją wolność i nie jestem żadnym mordercą. Moja
ucieczka to tylko wypełnienie mojego obowiązku wobec ojczyzny.
– O to
pana nie pytałem! Pan sprzeciwił się władzy państwa rosyjskiego!
Jest wojna! Możemy z panem zrobić, co chcemy! Czy pan wie,
w jaki sposób pan zginie? Ciąży na panu zarzut szpiegostwa!
Może pan być pewny stryczka!
– Nie
boję się śmierci! – odpowiedziałem, patrząc prosto w oczy
pytającemu.
– Tak
twierdziło wielu. Jakiś czas poczekamy. Czy słyszał pan coś
o twierdzy Szlisselburg? O kazamatach? Tam niejeden nauczył
się mówić. Czy pan wie, że tam, w ciemnych celach, niektórzy
zwariowali, a inni utonęli podczas przyboru wód?
Mężczyzna
dłuższy czas patrzył na mnie w milczeniu. Jego mądre,
spokojne oczy przyglądały się mojej twarzy, głęboka bruzda
pojawiła się między jego gęstymi brwiami.
– Ma
pan jedną, jedyną szansę na uniknięcie śmierci –
powiedział spokojnie i stanowczo metalicznym tonem. –
Nasza „Ochrana” i Kontrwywiad są tak dobrze zorganizowane,
że nic nie może ujść ich uwadze. Spędził pan dosyć czasu
w Rosji, żeby sam to ocenić. W czasie, kiedy ja pana
przesłuchuję i zadaję nieważne pytania, pana willa na
Kamiennej Wyspie jest dokładnie przeszukiwana – od piwnic aż
po strych. Najmniejszy szczegół zostanie dokładnie zbadany. Pana
jedyna szansa leży w przyznaniu się. Powie pan teraz prawdę,
to jest pan uratowany – w przeciwnym razie zostanie pan
powieszony.
– Nie
mam panu nic do powiedzenia.
– Daję
panu pół godziny – powiedział przesłuchujący mężczyzna,
jakby wcale nie słyszał moich słów. – Decyzja należy do
pana. Niech pan pomyśli o swojej młodości, o rodzicach
i ojczyźnie. Ma pan pół godziny! Zabrać go!
Zostaję
odprowadzony do celi. Dostaję porządny i obfity posiłek. Mogę
również ubrać stare buty. Z przyzwyczajenia spoglądam na
przedramię, gdzie zwykle nosiłem zegarek. Pozostał tylko pasek.
Odpinam go i kładę na stół. Trzymający wartę żołnierze
przyglądają się z ciekawością, bez srogości i wyniosłości.
Robią wrażenie, jakby zupełnie zapomnieli o broni.
Kiedy
otwierają się drzwi, podrywają się przestraszeni. Prowadzą mnie
do kancelarii i kiedy tam wchodzę, między obecnymi panuje
kompletna cisza.
– Czas
minął, doktorze inżynierze Theodorze Kröger…
Te
słowa przez chwilę wibrują w bezbarwnej kancelarii, potem
zamierają tak samo, jak postaci wokół mnie.
Spoglądam
na swoje stare buty bez sznurowadeł, podarte, poplamione krwią
spodnie, opalone, poranione ciało, wreszcie przenoszę wzrok na
przesłuchującego.
– Czy
pan tak się nazywa? Czy nosi pan taki tytuł?
– Tak.
– Odbyłem
już rozmowę telefoniczną z Petersburgiem. Pański dom został
przeszukany. Obciążające pana materiały są do dyspozycji.
A więc?
– Nie
mam panu nic do powiedzenia.
– Czy
to pana ostatnie słowo, doktorze Kröger?
– Tak.
Przez
chwilę panowało milczące napięcie, po czym zabrzmiało ze złością
wypowiedziane słowo:
– Wyprowadzić!
Dopiero
podczas wychodzenia usłyszałem przytłumione głosy, którym
towarzyszył dźwięk ostróg i szabel odprowadzających mnie
żołnierzy.
Na
podwórzu długo czekam. Nadszedł drugi konwój, złożony
z podoficera i czterech żołnierzy z bagnetami
nasadzonymi na karabiny. Idziemy na dworzec przez miasteczko, mijając
mały hotel, w którym spędziłem ostatnie godziny przed
ucieczką. Za nami biegnie grupa ciekawskich. Wsiadamy do końcowego
bydlęcego wagonu, w którym spędzamy trzy pełne dni. Wolno
zmierzamy do Petersburga.
Późnym
popołudniem wjeżdżamy na Dworzec Fiński. Czekamy do nocy,
następnie znanymi ulicami Petersburga przez most na Newie zostaję
doprowadzony do Twierdzy Pietropawłowskiej. W dużej bramie
otwierają się małe drzwi i po wymianie paru słów drzwi za
nami zostają zamknięte na klucz. W ciemnej celi dostaję
skromny posiłek, po którym kładę się na drewnianą pryczę
i zapadam w kamienny sen.
Ktoś
budzi mnie, potrząsając za ramiona. To strażnik o dobrodusznej
twarzy, który wsuwa mi do ręki karteczkę.
„Przyznaj
się do wszystkiego, nie ma żadnego sensu kłamać! Wszystko
stracone! Twój ojciec.”
Z mocno
bijącym sercem rozglądam się dookoła – cela jest pusta.
Spoglądam
uważnie na mały wizjer w drzwiach… Oko, ledwie widoczne,
ledwie zauważalne. Ktoś czatuje…
Z rękami
na plecach chodzę po celi tam i z powrotem. Na zewnątrz
świeci słońce, znad wody dochodzi do mnie lekki powiew. Chodzę
cały czas od ściany do ściany, potem w koło, późnej po
przekątnej celi.
Przez
wizjer cały czas obserwuje mnie czujne oko, śledzi mój każdy
krok. Powoli otwierają się drzwi celi. Wchodzi wysoki, siwiejący,
wytworny pan o ostrych, władczych rysach twarzy. W ręku
trzyma aktówkę.
Mówi
długo, dobitnie, głosem przyjemnym i przekonującym. Używa
z lisią chytrością dobrze dobranych, uspokajających
argumentów. Po mistrzowsku opisuje głęboko zasmuconego ojca,
ciężko chorą matkę, wielkość obciążających mnie materiałów.
Mimochodem wtrąca możliwość wyjechania do Niemiec, jeżeli podam
mu nazwiska osób, które zdradziły ojczyznę.
Na
chwilę milknie, żebym coś powiedział, jakiś drobiazg, po czym
przekonuje mnie o ogromie starań i wysiłków, jakie
musiał wykonać, żeby przyjść do mnie w jak najlepszej
wierze. Jego oczy spoglądają na moją twarz, na postrzępione
ubranie i ponownie wracają do twarzy. Następnie z uwagą
ogląda swoje wypielęgnowane dłonie, każdy palec z osobna,
i gładzi nimi włosy.
Nieruchomo
siedzę na pryczy. Obok mnie nieruchomo trwa mój pachnący perfumami
gość.
– Widzi
pan, doktorze Kröger, między dwoma wrogami zawsze jeden jest
wspaniałomyślny, wielkoduszny a drugi podły, nikczemny. Ten
pierwszy ma wszelkie zalety i odnosi duchowe zwycięstwo, czy
pan nie chce nim zostać?
"Absolutna klasyka światowej
high fantasy!
Ponad 20
milionów sprzedanych egzemplarzy cyklu!
Setki lat temu
Wielkie Wojny Ludów położyły kres wznoszonej przez wieki
wspaniałej cywilizacji. Zło – jak się wydaje: bezpowrotnie –
podzieliło ocalałych ludzi oraz inne rozumne rasy – krasnoludy,
elfy, trolle i gnomy. Pozornie uśpione mroczne siły teraz
przymierzają się do kolejnego ataku.
Dla Flicka i Shei
Ohmsfordów spokojna dolina Shady Vale jeszcze do niedawna była
niemal całym światem. Teraz jednak, kiedy na progu karczmy ich ojca
staje najpierw tajemniczy druid, potem zaś małomówny książę, a
na niebie pojawiają się istoty, o jakich nie śnili w najgorszych
koszmarach, zostają wciągnięci w wyprawę, której sensu z
początku nie są w stanie pojąć...
Zło zbliża się
wielkimi krokami, a powstrzymać je jest w stanie jedynie legendarny
Miecz Shannary. Ten zaś może zadziałać tylko w rękach
prawowitego spadkobiercy...
„Olśniewająca
podróż w krainę fantasy”
Frank
Herbert, autor cyklu Kroniki
Diuny
Na podstawie cyklu
powstaje serial!"
Fragment książki:
I
Słońce
powoli zanurzało się w głęboką zieleń wzgórz na zachód
od doliny; jego różowoszare refleksy przesuwały się nad
zagłębieniami i szczelinami w ziemi. Flick Ohmsford
zaczął schodzić ze szczytu. Ścieżka opadała nieregularnymi
zakosami po północnym stoku i znikała w gęstym lesie
u stóp zbocza, przeciskając się między rumowiskami skalnymi,
po czym pojawiała się na polanie lub przecince. Wędrowiec spojrzał
na dobrze znaną trasę i powoli szedł dalej. Jego owalna,
ogorzała twarz emanowała spokojem, podobnie jak cała postać.
W szeroko osadzonych szarych oczach można było dostrzec
znamiona niespożytej energii, skrzętnie skrywanej pod powłoką
flegmatyczności. Był młody, lecz masywna, krępa sylwetka, liczne
srebrne pasma we włosach i krzaczaste brwi czyniły go znacznie
poważniejszym. Miał na sobie luźne ubranie robocze, typowe dla
mieszkańców Vale. Na ramieniu niósł tobołek, w którym
pobrzękiwały metalowe przedmioty.
Czując
pierwszy chłód w wieczornym powietrzu, Flick mocniej zacisnął
kołnierz luźnej wełnianej koszuli. Wchodził właśnie w kolejny
leśny ostęp. Czekała go jeszcze długa droga przez lasy i rozległe
równiny, wciąż niewidoczne. Gęsto splecione konary potężnych
dębów i ponurych hikor przesłaniały bezchmurne niebo. Słońce
już zaszło, pozostawiając ciemniejący błękit gęsto usiany
punkcikami przyjaznych gwiazd. Wkrótce bezwzględne konary
całkowicie je zasłoniły, tak więc Flickowi nie pozostało nic
innego, jak trzymać się ścieżki. Przemierzył ten szlak
wielokrotnie i znał go tak dobrze, że od razu wyczuł coś
dziwnego w otaczającej go ciszy – jakby tego wieczoru
całą dolinę ogarnął absolutny bezruch. Brakowało nawet sennego
brzęczenia owadów i śpiewu ptaków, które zwykle
towarzyszyły mu w tej części wędrówki. Nasłuchiwał przez
chwilę, lecz jego czujne ucho nie zdołało uchwycić najlżejszego
szmeru. Niespokojnie pokręcił głową. Jeszcze bardziej się
zatrwożył, gdy przypomniał sobie pogłoskę zasłyszaną kilka dni
wcześniej: w północnej części doliny zauważono na niebie
strasznego, czarnoskrzydłego stwora. By przezwyciężyć
rosnący lęk, zagwizdał i skupił się na wrażeniach
z zakończonego dnia pracy, który spędził w wiosce
położonej na północ od Vale. Część tamtejszych rodzin
uprawiała ziemię i zajmowała się hodowlą zwierząt.
Wyprawiał się tam co tydzień. Przynosił zamówione towary oraz
wieści z Vale i innych miast położonych w głębi
Sudlandii. Niewielu jego ziomków znało okolicę lepiej niż on,
jeszcze mniej było takich, którym chciałoby się wypuszczać poza
dolinę. Zwykle woleli oni pozostać w zamkniętych osadach
i nie dbali zbytnio o to, co się dzieje na zewnątrz.
Flick zaś lubił od czasu do czasu zapuszczać się dalej, tym
bardziej że w gospodarstwach leżących na obrzeżach doliny
chętnie korzystano z jego usług. Otrzymywał za nie całkiem
godziwą zapłatę – a to pozostawało nie bez znaczenia
dla jego ojca, który nie przepuszczał żadnej okazji do zarobku.
Obaj byli więc zadowoleni.
Szedł
teraz przez gęsty las na nizinie. Nagle wzdrygnął się i odskoczył
w bok. Nie zauważył zwisającej nisko gałęzi, która
smagnęła go po głowie. Wyprostował się, posłał liściastemu
napastnikowi wymowne spojrzenie i przyspieszył kroku. Gałęzie
i konary tworzyły szczelną zasłonę, przez którą z trudem
przedzierały się jedynie pojedyncze smugi księżycowej poświaty,
a kręta ścieżka była prawie niewidoczna. Oczy Flicka
z trudem odnajdywały dobrze znany przecież szlak. Przyglądając
się widocznym jeszcze częściom terenu, po raz kolejny głęboko
odczuł wszechobecną ciszę. Zdawało mu się, że z lasu uszło
życie i że jest jedyną żywą istotą szukającą drogi
w jego grobowych ciemnościach. Przypomniał sobie niedawno
zasłyszane pogłoski; ich wspomnienie jedynie wzmogło jego
niepokój. Rozejrzał się. Wokół niego nie drgnęła choćby jedna
gałązka. Ogarnęło go dziwne uczucie ulgi.
Zatrzymał
się na chwilę na niewielkiej leśnej polanie i spojrzał
w rozgwieżdżone niebo. Po chwili zdecydowanym krokiem
ruszył naprzód, zagłębiając się w czerń lasu. Szedł
wolno, z coraz większym trudem odnajdując krętą ścieżkę,
która chwilami znikała w gęstwinie. Kiedy kolejny raz
przyłapał się na nerwowym rzucaniu spojrzeń na boki, uznał, że
uległ złudzeniu. Szedł szerszym duktem. W gęstwinie nad
głową dostrzegł fragment nieba. Flick dochodził już do dna
doliny, do domu zostały jeszcze dwie mile. Uśmiechnął się do
siebie, przyspieszył i zaczął gwizdać melodyjkę zasłyszaną
w karczmie. Pochłonięty wypatrywaniem drogi, podniecony
perspektywą ujrzenia niebawem szerokich, otwartych przestrzeni za
ostatnim pasmem lasu, nie zauważył potężnego cienia, który
oddzielił się od masywnego dębu po lewej stronie i ruszył mu
na spotkanie. Zanim wyczuł obecność intruza, ciemna postać
stanęła przed nim niczym mogący zmiażdżyć każde napotkane
żyjątko głaz. Flick krzyknął i rzucił się w bok,
lewą ręką wyszarpując zza pasa długi sztylet. Podróżny tobołek
zsunął mu się z ramienia i z metalicznym dźwiękiem
wylądował na ścieżce. Chłopak skulił się i przygotował
do odparcia ataku. Nieznajomy przerwał jego poczynania władczym
ruchem ramienia, po czym przemówił spokojnie, lecz stanowczo:
– Powstrzymaj
się, przyjacielu. Nie jestem twoim wrogiem i nie zamierzam ci
zrobić krzywdy. Szukam drogi i byłbym wdzięczny, gdybyś
wskazał mi, którędy iść.
Flick
opuścił nieco gardę i spróbował dojrzeć w ciemnej
postaci jakieś oznaki podobieństwa do człowieka. Nie dostrzegł
niczego. Ostrożnie przesunął się w lewo, tak aby na sylwetkę
nieznajomego padła skąpa księżycowa poświata.
– Zapewniam
cię, że nie mam złych zamiarów – ciągnął tamten tym
samym tonem, jakby czytając w myślach Flicka. – Nie
chciałem cię przestraszyć, ale zauważyłem cię dopiero, kiedy
byłeś tuż obok mnie. Mogłeś mnie minąć – dodał.
Flick
powoli przesuwał się na dogodniejszą pozycję, przez cały czas
czując na sobie wzrok nieznajomego. Wkrótce zdołał rozróżnić
niewyraźne kontury i cienie twarzy. Przez dłuższą chwilę
przyglądali się sobie w milczeniu. Flick usiłował określić,
z kim lub czym ma do czynienia. Tamten jedynie patrzył
i czekał.
Nagle
nieznajomy rzucił się do przodu. Jego silne dłonie zwinnie
i pewnie chwyciły nadgarstki Flicka, który natychmiast znalazł
się kilka stóp nad ziemią. Sztylet wysunął się z jego
zdrętwiałych rąk, lecz zanim dotknął ziemi, nieznajomy zaśmiał
się drwiąco i powiedział:
– No
i co teraz, mój chłopcze, hę? Jak sobie dasz radę? Zdaje
się, że mógłbym cię bez trudu rozerwać na kawałki i rzucić
wilkom na pożarcie.
Przerażony
Flick próbował się wyszarpnąć. Myślał jedynie o ucieczce.
Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, w czyich rękach się
znajdował. Nie miał jednak żadnych wątpliwości, że były one
znacznie mocniejsze niż jakiekolwiek inne ludzkie ręce i mogły
się z nim uporać szybko i skutecznie. Siłacz w czerni
podniósł chłopaka i potrząsnął nim. Ich twarze dzieliła
teraz odległość wyciągniętego ramienia.
– Dość
tego! – W głosie nieznajomego oprócz drwiny pojawiły
się chłód i irytacja. – Wygrałem, a ty wciąż
nic o mnie nie wiesz. Jestem zmęczony i głodny, i wcale
nie uśmiecha mi się siedzieć tu w chłodzie i ciemności,
aż wreszcie zdecydujesz, czy jestem człowiekiem, czy nie. Teraz
postawię cię na ziemi, a ty wskaż mi drogę. Ale ostrzegam:
nie próbuj uciekać, bo to się źle skończy. – Ostatnie
zdanie wypowiedział spokojnie, bez śladu drwiny w głosie.
Zaśmiał się i rozluźnił chwyt, a gdy Flick dotknął
stopami ziemi, dodał żartobliwym basem: – Poza tym może
okażę się lepszym przyjacielem, niż sądzisz.
Chłopiec
wyprostował się i zaczął rozcierać nadgarstki, zdrętwiałe
od potężnego uścisku. Nieznajomy cofnął się. Flick powstrzymał
się od ucieczki niemałym wysiłkiem woli. Nie miał wątpliwości,
że jego pogromca dopadłby go bez trudu. Schylił się powoli,
podniósł sztylet i wetknął go za pas.
Teraz
dość wyraźnie widział nieznajomego. Ogarnął wzrokiem jego
sylwetkę i uznał, że postać w czerni na pewno jest
człowiekiem, tyle że znacznie wyższym niż ci, których Flick
zwykle spotykał. Miał co najmniej siedem stóp wzrostu. Był przy
tym niezwykle szczupły, chociaż nie można było tego stwierdzić
z całą pewnością, gdyż jego ciało dokładnie okrywała
czarna peleryna z luźnym, opuszczonym głęboko na czoło
kapturem. Można było dostrzec jedynie ostre rysy, jakby wykute
w skale. Oczy, zapewne głęboko osadzone, ukryte były w cieniu
krzaczastych brwi, zrośniętych nad długim, płaskim nosem. Usta
nieznajomego wyglądały jak jeszcze jedna nieruchoma, długa
i cienka kreska na okolonej krótką czarną brodą twarzy.
Spowijająca nieznajomego atramentowa czerń oraz sama jego sylwetka
budziły taką grozę, że chłopiec z najwyższym trudem
opanowywał przemożną chęć ucieczki w głąb lasu. Spojrzał
w surowe cienie oczodołów i spróbował się uśmiechnąć.
– Myślałem,
że… że złodziej – wybąkał.
– Zatem
się myliłeś – odparł ostro nieznajomy. Zaraz jednak
łagodniej dodał: – Musisz się nauczyć odróżniać
przyjaciół od wrogów. Pewnego dnia od tego może zależeć twoje
życie. Kim jesteś?
– Nazywam
się Flick Ohmsford – odpowiedział chłopak, zrazu niepewnie,
lecz po chwili mówił dalej: – Mój ojciec, Curzad Ohmsford,
ma karczmę tu niedaleko, w Shady Vale. Będzie z milę
stąd, może dwie. Znajdziecie tam schronienie i strawę, panie.
– W Shady
Vale, tak? – zawołał nieoczekiwanie nieznajomy. –
Właśnie tam się wybieram – dodał i przerwał, jakby
zastanawiając się nad ostatnimi słowami.
Pogładził
brodę szczupłymi, krzywymi palcami. Jego wzrok pobiegł ponad
skrajem lasu ku trawiastym łąkom w dolinie. Flick uważnie
śledził każdy jego ruch. Mężczyzna w czerni przez dłuższą
chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt, aż wreszcie
przerwał milczenie:
– Masz…
brata.
Było
to nie tyle pytanie, co stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedział je
spokojnie i beznamiętnie, jakby w ogóle nie interesowała
go reakcja chłopaka. Rzeczywiście, w pierwszej chwili Flick
nie zareagował. Dopiero gdy zdał sobie sprawę z powagi
stwierdzenia, drgnął i spojrzał na mężczyznę w czerni.
– A skąd
wy…?
– No
cóż – przerwał mu tamten – czyż nie jest tak, że
każdy młody mieszkaniec Vale ma gdzieś brata?
Flick
odruchowo skinął głową. Nie rozumiał, o co chodzi rozmówcy,
interesowało go natomiast, co nieznajomy wiedział o Shady
Vale. Po chwili zorientował się, że tamten patrzy na niego
pytająco, jakby wciąż czekał na wskazanie drogi. Flick szybko
zarzucił tobołek na ramię i spojrzał na wysokiego rozmówcę.
– Szlak
wiedzie tędy – powiedział i obaj ruszyli.
Wyszli
z głębokiego lasu i skierowali się ku pasmu łagodnych
wzgórz, ciągnących się aż do osady na drugim końcu doliny.
Na otwartej przestrzeni było dużo jaśniej. Łagodne światło
księżyca spływało na całą dolinę i szlak, którym
podążali – była to zaledwie nieregularna kreska, biegnąca
zboczem wśród gęstej trawy lub wcinająca się w wysuszone
słońcem bruzdy, doły i koleiny. Tymczasem wiatr przybrał na
sile i szarpał ubrania wędrowców. Wreszcie zmusił ich do
pochylenia głów i osłonięcia oczu. Szli w milczeniu,
obserwując kręty szlak i potykając się na nierównościach.
Za każdym pagórkiem lub zagłębieniem w ziemi ukazywały
się następne kopczyki, bruzdy i dołki. Jedynym słyszalnym
odgłosem nocy był świst wiatru. Flick uważnie nasłuchiwał. Raz
zdawało mu się, że z daleka, od północy dobiegł go ostry,
wysoki krzyk. Krzyk ten szybko jednak ucichł i więcej się nie
powtórzył. Nieznajomy zupełnie nie zwracał uwagi na ciszę.
Posuwał się naprzód ze wzrokiem utkwionym w niewidzialnym
punkcie na ziemi, który poruszał się niezmiennie sześć stóp
przed nim. Nie podnosił oczu i nie spoglądał na przewodnika.
Nie zapytał nawet, czy dobrze idą. Sprawiał wrażenie kogoś, kto
dokładnie zna każdy następny ruch towarzysza podróży. Pewnie
kroczył obok Flicka.
Niebawem
chłopak zaczął mieć kłopoty z utrzymaniem tempa. Wysoki
nieznajomy pokonywał drogę długimi, płynnymi krokami. Chód
Flicka zaś coraz bardziej przypominał dreptanie zadyszanego
krasnoludka i od czasu do czasu chłopiec musiał nie tylko
truchtać, ale wręcz podbiegać. Widząc jego trudności
z utrzymaniem tempa marszu, mężczyzna czasem zwalniał. Gdy
wreszcie zbliżyli się do południowych stoków doliny, pagórkowaty
teren się wyrównał. Szli teraz trawiastym zboczem porośniętym
gęstymi krzakami, wyznaczającymi granicę następnego zagajnika.
Flick odnalazł kilka punktów orientacyjnych, wyznaczających
granicę Shady Vale, i odczuł wyraźną ulgę. Osada oraz jego
ciepły, przytulny dom były blisko.
W czasie
krótkiego marszu nieznajomy w czerni nie odezwał się ani
słowem. Flick też nie palił się do rozmowy, próbował za to
dyskretnie przyjrzeć się „olbrzymowi”, jak go nazwał
w myślach.
Mężczyzna
wzbudzał lęk. Jego pociągła, kamienna twarz i ostry zarys
krótkiej czarnej brody przywodziły Flickowi na myśl obrazy wojny
z opowieści z dzieciństwa; wysłuchał przecież
niejednej, siedząc ze starszymi przy dogasającym ogniu. Najbardziej
niepokoiły go oczy nieznajomego, a właściwie dwie ciemne,
przepastne jamy pod gęstymi brwiami, gdzie powinny się znajdować.
Dotychczas chłopcu nie udało się przeniknąć wzrokiem tych cieni.
Głęboko pobrużdżona twarz była jak wykuta z kamienia.
Pochylała się nieznacznie w wielkim skupieniu tylko wtedy, gdy
przemierzali jakiś trudniejszy odcinek drogi. Analizując to
nieodgadnione oblicze, Flick uświadomił sobie, że towarzysz
podróży ani razu nie wymienił swojego imienia.
Zbliżali
się do skraju osady. Ścieżka, teraz już wyraźnie widoczna,
biegła wśród coraz wyższych i gęstszych krzaków,
utrudniających marsz. Nieznajomy nagle stanął nieruchomo i zaczął
nasłuchiwać z lekko przekrzywioną głową. Flick także się
zatrzymał i nadstawił ucha, ale nie usłyszał nic
szczególnego. Minuty oczekiwania ciągnęły się w nieskończoność.
Nagle
mężczyzna odwrócił się do Flicka i rzucił szybko:
– Ukryj
się w tamtych krzakach przed nami! Ruszaj, biegiem!
Popchnął
chłopaka tak energicznie, że ten momentalnie znalazł się pod
wysokim krzewem i zniknął w gałęziach. Metalowe
przedmioty zagrzechotały. Nieznajomy zerwał z pleców Flicka
tobołek i wcisnął pod swoją pelerynę.
– Cisza! –
syknął. – A teraz biegnij. I ani mru-mru!
Przebiegli
kilkanaście kroków do czarnej ściany z liści. Gałęzie
i pnącza biły ich po twarzach. Zatrzymali się dopiero wtedy,
gdy mężczyzna w czerni brutalnie wciągnął Flicka
w najgęstszą kępę zarośli. Dyszeli ciężko. Flick
spostrzegł, że jego towarzysz nie rozgląda się na boki, lecz
wpatruje się badawczo w prześwitujące gdzieniegdzie między
gęstymi liśćmi ciemne niebo. Idąc w jego ślady, też zaczął
obserwować nieboskłon, ale dostrzegł jedynie gwiazdy. Tymczasem
tamten patrzył i czekał. Mijały długie minuty. Flick
próbował się odezwać, ale nieznajomy uciszył go, ściskając
mocno za ramię. Stał więc nieruchomo, wpatrując się w noc
i nasłuchując odgłosów nadciągającego niebezpieczeństwa.
Do jego uszu dotarł jedynie szum ich zmęczonych oddechów
i delikatny szelest wiatru w gałęziach nad głowami.
Kiedy
już przymierzał się do tego, by ulżyć zmęczonym nogom, nad ich
głowami przepłynęło coś wielkiego i czarnego; zasłoniło
całe niebo i zniknęło z pola widzenia. Chwilę później
powróciło, powoli zataczając koło. Złowrogi cień zawisł nad
ukrywającymi się wędrowcami, jakby szykował się do ataku.
W głowie przerażonego Flicka zakłębiło się i zawirowało.
Poczuł się jak zdobycz w stalowej sieci – jeszcze
świadoma, ale już ulegająca ślepej, agonalnej furii schwytanego
zwierzęcia. Coś sięgało w głąb jego piersi i wydusiło
powietrze z płuc. Z trudem łapał oddech. Przed jego
oczami przesunęła się czarna, podszyta czerwienią bestia. Miała
wielkie pazury i potężne skrzydła; była tak przerażająca
i zła, że na sam jej widok można było umrzeć ze strachu.
Przez chwilę zdawało mu się, że nie wytrzyma i krzyknie, ale
silny uścisk męskiej dłoni na ramieniu pomógł mu się opanować.
Zjawa zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Złowieszczy cień
gdzieś odpłynął, odsłaniając spokojne, gwiaździste niebo.
Uścisk
na ramieniu Flicka zelżał i chłopak opadł ciężko na
ziemię, zlany potem. Nieznajomy przysiadł obok niego, uśmiechnął
się i lekko poklepał go po dłoni.
– Ruszajmy,
przyjacielu – powiedział. – Jesteś cały i zdrowy,
a Vale jest tuż za miedzą.
Flick
spojrzał na jego spokojną twarz oczami wciąż szeroko otwartymi
z przerażenia i wolno pokręcił głową.
– Co
to było…? Tamten…
– Tylko
cień – odparł spokojnie mężczyzna w czerni. –
Ale to nie czas i miejsce na dokładne wyjaśnienia. Pomówimy
o tym później. Teraz chciałbym coś zjeść i ogrzać
się, i to zanim do reszty stracę cierpliwość.
Pomógł
chłopakowi wstać i zwrócił mu tobołek. Wymownym gestem
osłoniętego płaszczem ramienia dał znak, że może pójść za
swoim przewodnikiem, o ile tamten jest gotów prowadzić.
Wydostali się spomiędzy gałęzi i ruszyli. Flick spoglądał
lękliwie na ciemne niebo, pełen jak najgorszych przeczuć. Wydawało
mu się, że to, co się stało przed chwilą, było tylko wytworem
jego nadwrażliwej wyobraźni. Jak na jeden wieczór miał stanowczo
za dużo wrażeń. Najpierw ów olbrzym bez imienia, a teraz
jeszcze ten przerażający cień… Poprzysiągł sobie w duchu,
że następnym razem dobrze się zastanowi, zanim zdecyduje się na
tak daleki wieczorny wypad poza obręb Vale.
Kilkanaście
minut później drzewa i zarośla zaczęły rzednąć, za to
w oddali coraz częściej i wyraźniej migotały światła
osady. Pogrążone w mroku domostwa nabierały wyraźniejszych
kształtów. Ścieżka była teraz szersza i niebawem
przeistoczyła się w ubity trakt, prowadzący prosto do
osiedla. Światła w oknach zdawały się witać wędrowców
i patrząc na nie, Flick uśmiechnął się z wdzięcznością.
Na drodze nie spotkali nikogo. W osadzie panowała taka
cisza, że gdyby nie żółte światła w oknach, można byłoby
pomyśleć, że w Vale nikt nie mieszka. Co innego
zaprzątało uwagę chłopca – co powinien powiedzieć swojemu
bratu Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoić? Dziwne stwory
i cienie mogły być przecież wyłącznie wytworem jego
wyobraźni. Być może idący obok mężczyzna w odpowiednim
czasie wyjaśni całą sprawę, jak dotąd nie był jednak zbyt skory
do rozmowy. Chłopak spojrzał na milczącą sylwetkę i zadrżał.
Czerń wionęła z całej postaci, tajemniczej i mrocznej:
czarna peleryna i czarny kaptur na pochylonej głowie, smukłe,
ciemne ręce. Flick czuł, że bez względu na to, kim naprawdę jest
nieznajomy, jako wróg na pewno byłby groźny.
Szli
wolno między domami. Przez szerokie drewniane okna Flick widział
płonące wewnątrz pochodnie. Wszystkie domostwa były niemal
jednakowo długie i dość niskie, a pod lekko spadzistymi
dachami mieściła się tylko jedna kondygnacja. Dachy zwężały się
ku jednej stronie, osłaniając niewielką werandę na masywnych
palach – zakończenie długiego ganku. Ściany były
przeważnie drewniane, fundamenty zaś solidne, kamienne. Niektóre
domostwa wyłożono kamieniami również od frontu. Flick przyglądał
się zasłoniętym oknom. Tu i ówdzie w szparze
między okiennicami mignęła znajoma twarz. To dodawało mu
otuchy. Miał za sobą okropną noc i odczuwał ogromną ulgę,
że znalazł się znowu wśród swoich.
Nieznajomy
szedł obok tak, jakby tego wieczoru nic się nie wydarzyło.
Obrzucił osadę przelotnym spojrzeniem i odkąd znaleźli się
w Vale, nie odezwał się ani słowem. Flick z niedowierzaniem
obserwował ruchy swojego towarzysza. Właściwie trudno było
powiedzieć, że mężczyzna w czerni podążał za chłopcem,
który miał być jego przewodnikiem. Wydawało się, że to raczej
on lepiej zna drogę do celu. Ilekroć trakt rozwidlał się między
identycznymi rzędami domostw, nieznajomy bez wahania wybierał
właściwe odgałęzienie. Ani razu nie spojrzał przy tym na swojego
przewodnika, nawet nie podniósł głowy, aby ocenić marszrutę.
W pewnej chwili Flick zdał sobie sprawę, że to tamten
prowadzi, a on tylko wlecze się za nim.
Wkrótce
dotarli do karczmy. Była to duża budowla, złożona z głównej
izby i przestronnego ganku, z dwoma skrzydłami
odchodzącymi po obu stronach na boki i do tyłu. Na wysokim,
kamiennym fundamencie ułożono grube, ociosane bale, tworzące
ściany, a dach pokryto gontem. Karczma była wyższa
i masywniejsza niż inne domostwa. Z dobrze oświetlonej
głównej izby dobiegały stłumione odgłosy rozmów, czasem ktoś
zaśmiał się głośniej albo zawołał. W nieoświetlonych
skrzydłach znajdowały się pomieszczenia sypialne dla gości.
W chłodnym powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsa.
Flick pospiesznie poprowadził nieznajomego po drewnianych schodach
na długi ganek i do szerokich podwójnych drzwi, wiodących do
głównej izby. Mężczyzna w czerni wciąż milczał.