expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

czwartek, 29 maja 2014

Nowości Wydawnictwa Replika



27 maja nakładem Wydawnictwa Replika ukazała się książki "Syberia. Moje miejsce na ziemi" Theodor Kroger oraz "Miecz Shannary" Terry Brooks.



"Syberia! To słowo powszechnie wymawia się tylko szeptem. Prawie żaden zesłaniec nigdy stamtąd nie wraca. Ten, któremu się to jednak udało, był już siwy i na zawsze milczący. Nigdy więcej na jego twarzy nie pojawiał się uśmiech. Najczęściej siedział nieruchomo – jeżeli to możliwe to w słońcu – i patrzył zamyślony w dal. Wyglądało to tak, jakby stale na coś czekał…


Kiedy rozpoczyna się I wojna światowa, Theodor Kröger, Niemiec mieszkający w Petersburgu, słyszy wyrok, którego obawiają się wszyscy przeciwnicy Rosji: zesłanie. W ten sposób trafia do Nikitino, wsi w głębi groźnej Syberii, gdzie lato jest krótkie i upalne, a zima mroźna i śmiertelnie niebezpieczna. Dzięki funduszom otrzymanym od ojca udaje mu się uzyskać ograniczoną swobodę ruchów i rozpoczyna walkę o przetrwanie i powrót do domu.


Okazuje się jednak, że Syberia ma mu do zaoferowania znacznie więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać: cel, pracę, przyjaźń... a nawet miłość. Jednym słowem – życie.

Opowieść o poszukiwaniu szczęścia i sensu życia tam, gdzie pozornie nie sposób ich odnaleźć. "




Fragment książki:

Przed dwudziestu laty, przy północnej granicy Rosji, na mojej nodze zatrzasnęły się szczęki żelaznej pułapki i uderzenie kolbą złamało resztę mojego oporu.
Mimo tego, cztery lata później zobaczyłem znowu swoją ojczyznę – chociaż jako zupełnie inny człowiek.
Ten okres mojego życia, przyjaciół, kolegów, wrogów, którzy wówczas otaczali mnie – zesłańca na głębokiej Syberii – spróbowałem opisać, a zdarzenia i własne uczucia opowiedzieć tak, jak zachowały się do dzisiaj w mojej pamięci.
Możliwe, że w moich wspomnieniach niejedno się zamazało. Możliwe, że coś lub kogoś zapomniałem i dlatego niedokładnie opisałem – to ma być tylko próba odtworzenia tego, co kiedyś było rzeczywistością.

W roku 1934, autor

[...]
Pedał gazu sportowego samochodu jest wciśnięty do deski. Wóz pędzi z maksymalną prędkością, jaką może mu nadać wola człowieka i drży od pracującego na pełnych obrotach silnika.
Pędzący samochód zostawiał za sobą spłoszone konie stające dęba, przeklinających, krzyczących przechodniów uciekających w popłochu z drogi, słupy telegraficzne, drzewa, domy, lasy, łąki, pola i tumany kurzu. Samochód niezmordowanie pożerał kilometr za kilometrem, jego morderczej prędkości nie hamowały ani zakręty, ani zła nawierzchnia drogi.
Prawdziwie diabelska jazda do piekła!
Schylony nad kierownicą, patrząc od czasu do czasu na przyrządy i wskaźniki, chcę na gwałt uciec przed swoim przeznaczeniem.
W końcu widzę przed sobą belkę szlabanu w poprzek drogi, pomalowaną w znane mi biało-niebiesko-czerwone kolory. Dotarłem do granicy rosyjsko-fińskiej w Biełostrowi…
Gwałtownie machający rękoma żołnierze, przeklinający i strzelający, próbują mnie zatrzymać. Brutalnie wjeżdżam między ludzi i w pełnym pędzie samochód uderza w drewniany szlaban, łamiąc go w drzazgi. Mocno trzymam kierownicę, ale zauważam przez ułamek sekundy rozlatujące się kawałki drewna i wznoszący się gęsty kurz, a przed sobą pustą polną drogę.
Jak rój much brzęczą przelatujące kule… po nich następny rój… I nagle silnik zaczyna się krztusić. Głęboko schylony ledwie widzę drogę, na chwilę kieruję wzrok na samochód. Chłodnica opiera się o blok silnika, lampy zostały wyrwane, brakuje błotników i części karoserii. W napięciu patrzę na wskaźnik paliwa. Wskazówka wolno opada… To oznacza, że zbiornik został przedziurawiony!
Jednak samochód jeszcze jedzie. Przestudiowałem trasę dokładnie i żadne skrzyżowania dróg mnie nie mylą. Jadę przez fińskie lasy… W końcu wyłaniają się jakieś domy i zatrzymuję samochód przed dworcem kolejowym w Unikirke. Słyszę trzy równe dzwonki i towarzyszący im przenikliwy gwizd kierownika pociągu oraz przeciągłe trąbienie małej lokomotywy. Wyskakuję z samochodu, łapię moją skórzaną torbę, biegnę do pociągu i udaje mi się wskoczyć na stopień ostatniego wagonu.
Jeszcze jeden rzut oka na samochód – po chwili pociąg wtoczył się w mroczny fiński las.
✴ ✴ ✴
W hotelu, w miasteczku Tornio-Haparanda przy granicy między Finlandią a Szwecją, spędzam cały dzień, nie ruszając się z pokoju. Jest 10 sierpnia 1914 roku.
Po obfitej kolacji kładę się do łóżka.
Próbuję się odprężyć, ale opanowuje mnie nieznane mi dotąd napięcie. Z niepokojem myślę o tym – jakbym tego nie wiedział od dawna – że noce na północy są bardzo jasne i niesprzyjające nielegalnemu przekraczaniu granicy. W pokoju wszystko zaczyna mnie niepokoić. Kładę pieniądze na stół i opuszczam mały hotel. Docieram w końcu do wytęsknionego lasu i ukrywam się w krzakach.
Niecierpliwie co jakiś czas spoglądam na zegarek i chociaż czas mija, nie robi się ciemniej. Znam dokładnie przebieg granicy i ostrożnie idę w jej kierunku. W końcu docieram na skraj lasu.
Nic się nie rusza i wydaje się, że panuje zupełny spokój. Od czasu do czasu rozlega się śpiew jakiegoś leśnego ptaszka. Nad ziemią ściele się delikatna mgła. Wydaje mi się, że daleko między ledwie prześwitującymi pniami brzóz widzę białe kamienie Szwecji i bliską wolność.
To było jednak wielkie złudzenie…
Jeszcze raz rozejrzałem się uważnie wokoło, wyprostowałem, wziąłem głęboki oddech i biegiem ruszyłem w kierunku granicy.
Przebiegłem zaledwie około stu metrów, kiedy za mną słyszę dziki okrzyk:
– Stój! Stój! Stój!
Padają pojedyncze strzały i kule świstają obok mnie. Biegnę dalej; biegnę tak szybko, jak potrafię i jestem pewny, że żaden wartownik nie będzie w biegu tak wytrzymały jak ja, wytrenowany młody mężczyzna.
Teren staje się nierówny, przeskakuję jakieś dziury, potykam się, przewracam, podnoszę i biegnę dalej…
Naraz przeszywa mnie straszny ból, padam na ziemię… Noga jest ciężka jak ołów… Wpadłem w żelazne sidła!
Mimo szaleńczych wysiłków rozwarcia szczęk, nie udaje mi się uwolnić nogi. Zaciskam zęby, znowu się podnoszę i kuśtykam parę kroków. Pierwsi wartownicy już do mnie dobiegają. Jakie szczęście, że są bez broni! Czuję pierwsze silne ciosy, krew tryska mi z twarzy. Przewracam żołnierzy na ziemię. Zapominając o bólu, kuśtykam dalej, byle dalej, jednak nadbiegają następni żołnierze i otaczają mnie. Cała sztuka walki i długoletnie treningi ju-jitsu zawodzą; żołnierze trzymają moje ręce i nogi. Prawie o głowę wyższy od moich prześladowców wpatruję się jeszcze raz w granicę, w tak bliską wolność. Jeszcze raz udaje mi się uwolnić od trzymających mnie żołnierzy – są widocznie osłabieni długim biegiem. Ciosy pięścią i wytrenowane chwyty powalają znowu kilku na ziemię. Czuję ciepłą krew na dłoniach, widzę twarze zalane krwią, słyszę przekleństwa i na koniec widzę kolbę karabinu…
Czuję tępy ból w tyle głowy i… tracę przytomność.
✴ ✴ ✴
Obudziłem się w małym jasnym pokoju, leżąc na pryczy ze spętanymi rękami i nogami. Moja głowa była ciężka jak ołów i nie byłem w stanie zebrać myśli. Czułem się, jakbym znajdował się w gęstej mgle i w oddali widział białe słupy graniczne. Na ławce siedziało dwóch uzbrojonych wartowników próbujących ukryć ziewanie. W powietrzu było czuć zapach przepoconych stóp i świeżo upieczonego czarnego chleba. Ponownie straciłem przytomność.
Kiedy odzyskałem świadomość po raz drugi, zamiast ziewających, pilnowało mnie dwóch bardzo czujnych wartowników. Ledwie otworzyłem oczy, zdjęli mi pęta, przynieśli miskę z wodą i dużą porcję pszennego chleba z masłem. Moja koszula była w strzępach, tak samo spodnie. Wszystko poplamione krwią. Całą twarz i ciało miałem opuchnięte i poranione jak po torturach.
Moją pierwszą jasną myślą było: Teraz jesteś skazany na śmierć. Słabą nadzieję pokładałem tylko w moich stosunkach z najwyższymi rosyjskimi kręgami, w których miałem wielu przyjaciół.
Z bagnetami przed i za mną wchodzę do kancelarii. Z boku stoi duży stół zastawiony aktami, za nim siedzą dwaj niechlujni pisarze, którzy gapią się na mnie z obojętnością. Z uśmiechem i przesadną uprzejmością wchodzi do pokoju pułkownik w towarzystwie pół tuzina oficerów. Pisarze, jak na komendę, wsadzają nosy w papiery, podczas gdy oficerowie lustrują mnie z zaciekawieniem i szeptem wymieniają jakieś uwagi. Znowu otwierają się drzwi i oficerowie milkną raptownie.
Niski barczysty pan z inteligentnym wyrazem twarzy podchodzi prosto do mnie, nie zwracając na innych obecnych uwagi. Patrzy mi poważnie i głęboko w oczy. Staję przepisowo na baczność i chcę się zameldować, jednak on ruchem ręki przerywa mi, po czym mówi:
– Wiem kim pan jest i jak się pan nazywa.
Mężczyzna w krótkich zdaniach przedstawia zdarzenia i etapy mojej ucieczki. Potwierdzam prawdziwość jego informacji.
– Czy miłość do niemieckiej ojczyzny jest jedyną przyczyną pańskiej ucieczki?
– Tak.
Mężczyzna poleca dokładnie przeszukać moje zniszczone rzeczy, nawet letnie półbuty zostają rozdarte na strzępy i sprawdzone. Niczego nie znaleziono.
– Czy służył pan w niemieckim wojsku? – pyta dalej.
– Tak.
– Stopień wojskowy?
– Podporucznik rezerwy.
– Czy należy pan do niemieckiej służby informacyjnej?
– Nie.
– Czy ma pan związki z niemieckimi osobami wojskowymi?
– Tak, z moimi krewnymi.
– Czy ma pan z nimi stałą bezpośrednią lub pośrednią łączność? Czy często otrzymuje pan od nich wiadomości?
– Nie, całkiem rzadko. Nasze relacje są czysto rodzinne.
– Jakimi językami pan włada?
– Mówię po niemiecku, rosyjsku, angielsku i francusku.
– Dlaczego nie został pan obywatelem rosyjskim, przecież urodził się pan w Petersburgu?
– Nie miałem żadnych podstaw ani powodów, żeby się zrzec niemieckiego obywatelstwa.
– Czy pan wie, że zamordował pan szesnastu ludzi?
– Walczyłem o swoją wolność i nie jestem żadnym mordercą. Moja ucieczka to tylko wypełnienie mojego obowiązku wobec ojczyzny.
– O to pana nie pytałem! Pan sprzeciwił się władzy państwa rosyjskiego! Jest wojna! Możemy z panem zrobić, co chcemy! Czy pan wie, w jaki sposób pan zginie? Ciąży na panu zarzut szpiegostwa! Może pan być pewny stryczka!
– Nie boję się śmierci! – odpowiedziałem, patrząc prosto w oczy pytającemu.
– Tak twierdziło wielu. Jakiś czas poczekamy. Czy słyszał pan coś o twierdzy Szlisselburg? O kazamatach? Tam niejeden nauczył się mówić. Czy pan wie, że tam, w ciemnych celach, niektórzy zwariowali, a inni utonęli podczas przyboru wód?
Mężczyzna dłuższy czas patrzył na mnie w milczeniu. Jego mądre, spokojne oczy przyglądały się mojej twarzy, głęboka bruzda pojawiła się między jego gęstymi brwiami.
– Ma pan jedną, jedyną szansę na uniknięcie śmierci – powiedział spokojnie i stanowczo metalicznym tonem. – Nasza „Ochrana” i Kontrwywiad są tak dobrze zorganizowane, że nic nie może ujść ich uwadze. Spędził pan dosyć czasu w Rosji, żeby sam to ocenić. W czasie, kiedy ja pana przesłuchuję i zadaję nieważne pytania, pana willa na Kamiennej Wyspie jest dokładnie przeszukiwana – od piwnic aż po strych. Najmniejszy szczegół zostanie dokładnie zbadany. Pana jedyna szansa leży w przyznaniu się. Powie pan teraz prawdę, to jest pan uratowany – w przeciwnym razie zostanie pan powieszony.
– Nie mam panu nic do powiedzenia.
– Daję panu pół godziny – powiedział przesłuchujący mężczyzna, jakby wcale nie słyszał moich słów. – Decyzja należy do pana. Niech pan pomyśli o swojej młodości, o rodzicach i ojczyźnie. Ma pan pół godziny! Zabrać go!
Zostaję odprowadzony do celi. Dostaję porządny i obfity posiłek. Mogę również ubrać stare buty. Z przyzwyczajenia spoglądam na przedramię, gdzie zwykle nosiłem zegarek. Pozostał tylko pasek. Odpinam go i kładę na stół. Trzymający wartę żołnierze przyglądają się z ciekawością, bez srogości i wyniosłości. Robią wrażenie, jakby zupełnie zapomnieli o broni.
Kiedy otwierają się drzwi, podrywają się przestraszeni. Prowadzą mnie do kancelarii i kiedy tam wchodzę, między obecnymi panuje kompletna cisza.
– Czas minął, doktorze inżynierze Theodorze Kröger…
Te słowa przez chwilę wibrują w bezbarwnej kancelarii, potem zamierają tak samo, jak postaci wokół mnie.
Spoglądam na swoje stare buty bez sznurowadeł, podarte, poplamione krwią spodnie, opalone, poranione ciało, wreszcie przenoszę wzrok na przesłuchującego.
– Czy pan tak się nazywa? Czy nosi pan taki tytuł?
– Tak.
– Odbyłem już rozmowę telefoniczną z Petersburgiem. Pański dom został przeszukany. Obciążające pana materiały są do dyspozycji. A więc?
– Nie mam panu nic do powiedzenia.
– Czy to pana ostatnie słowo, doktorze Kröger?
– Tak.
Przez chwilę panowało milczące napięcie, po czym zabrzmiało ze złością wypowiedziane słowo:
– Wyprowadzić!
Dopiero podczas wychodzenia usłyszałem przytłumione głosy, którym towarzyszył dźwięk ostróg i szabel odprowadzających mnie żołnierzy.
Na podwórzu długo czekam. Nadszedł drugi konwój, złożony z podoficera i czterech żołnierzy z bagnetami nasadzonymi na karabiny. Idziemy na dworzec przez miasteczko, mijając mały hotel, w którym spędziłem ostatnie godziny przed ucieczką. Za nami biegnie grupa ciekawskich. Wsiadamy do końcowego bydlęcego wagonu, w którym spędzamy trzy pełne dni. Wolno zmierzamy do Petersburga.
Późnym popołudniem wjeżdżamy na Dworzec Fiński. Czekamy do nocy, następnie znanymi ulicami Petersburga przez most na Newie zostaję doprowadzony do Twierdzy Pietropawłowskiej. W dużej bramie otwierają się małe drzwi i po wymianie paru słów drzwi za nami zostają zamknięte na klucz. W ciemnej celi dostaję skromny posiłek, po którym kładę się na drewnianą pryczę i zapadam w kamienny sen.
Ktoś budzi mnie, potrząsając za ramiona. To strażnik o dobrodusznej twarzy, który wsuwa mi do ręki karteczkę.
Przyznaj się do wszystkiego, nie ma żadnego sensu kłamać! Wszystko stracone! Twój ojciec.”
Z mocno bijącym sercem rozglądam się dookoła – cela jest pusta.
Spoglądam uważnie na mały wizjer w drzwiach… Oko, ledwie widoczne, ledwie zauważalne. Ktoś czatuje…
Z rękami na plecach chodzę po celi tam i z powrotem. Na zewnątrz świeci słońce, znad wody dochodzi do mnie lekki powiew. Chodzę cały czas od ściany do ściany, potem w koło, późnej po przekątnej celi.
Przez wizjer cały czas obserwuje mnie czujne oko, śledzi mój każdy krok. Powoli otwierają się drzwi celi. Wchodzi wysoki, siwiejący, wytworny pan o ostrych, władczych rysach twarzy. W ręku trzyma aktówkę.
Mówi długo, dobitnie, głosem przyjemnym i przekonującym. Używa z lisią chytrością dobrze dobranych, uspokajających argumentów. Po mistrzowsku opisuje głęboko zasmuconego ojca, ciężko chorą matkę, wielkość obciążających mnie materiałów. Mimochodem wtrąca możliwość wyjechania do Niemiec, jeżeli podam mu nazwiska osób, które zdradziły ojczyznę.
Na chwilę milknie, żebym coś powiedział, jakiś drobiazg, po czym przekonuje mnie o ogromie starań i wysiłków, jakie musiał wykonać, żeby przyjść do mnie w jak najlepszej wierze. Jego oczy spoglądają na moją twarz, na postrzępione ubranie i ponownie wracają do twarzy. Następnie z uwagą ogląda swoje wypielęgnowane dłonie, każdy palec z osobna, i gładzi nimi włosy.
Nieruchomo siedzę na pryczy. Obok mnie nieruchomo trwa mój pachnący perfumami gość.
– Widzi pan, doktorze Kröger, między dwoma wrogami zawsze jeden jest wspaniałomyślny, wielkoduszny a drugi podły, nikczemny. Ten pierwszy ma wszelkie zalety i odnosi duchowe zwycięstwo, czy pan nie chce nim zostać?


Książkę można kupić tutaj: http://www.replika.eu/index.php?k=ksi&id=513





"Absolutna klasyka światowej high fantasy!
Ponad 20 milionów sprzedanych egzemplarzy cyklu!


Setki lat temu Wielkie Wojny Ludów położyły kres wznoszonej przez wieki wspaniałej cywilizacji. Zło – jak się wydaje: bezpowrotnie – podzieliło ocalałych ludzi oraz inne rozumne rasy – krasnoludy, elfy, trolle i gnomy. Pozornie uśpione mroczne siły teraz przymierzają się do kolejnego ataku.

Dla Flicka i Shei Ohmsfordów spokojna dolina Shady Vale jeszcze do niedawna była niemal całym światem. Teraz jednak, kiedy na progu karczmy ich ojca staje najpierw tajemniczy druid, potem zaś małomówny książę, a na niebie pojawiają się istoty, o jakich nie śnili w najgorszych koszmarach, zostają wciągnięci w wyprawę, której sensu z początku nie są w stanie pojąć...

Zło zbliża się wielkimi krokami, a powstrzymać je jest w stanie jedynie legendarny Miecz Shannary. Ten zaś może zadziałać tylko w rękach prawowitego spadkobiercy...


Olśniewająca podróż w krainę fantasy”
Frank Herbert, autor cyklu Kroniki Diuny

Na podstawie cyklu powstaje serial!"



Fragment książki:

I
Słońce powoli zanurzało się w głęboką zieleń wzgórz na zachód od doliny; jego różowoszare refleksy przesuwały się nad zagłębieniami i szczelinami w ziemi. Flick Ohmsford zaczął schodzić ze szczytu. Ścieżka opadała nieregularnymi zakosami po północnym stoku i znikała w gęstym lesie u stóp zbocza, przeciskając się między rumowiskami skalnymi, po czym pojawiała się na polanie lub przecince. Wędrowiec spojrzał na dobrze znaną trasę i powoli szedł dalej. Jego owalna, ogorzała twarz emanowała spokojem, podobnie jak cała postać. W szeroko osadzonych szarych oczach można było dostrzec znamiona niespożytej energii, skrzętnie skrywanej pod powłoką flegmatyczności. Był młody, lecz masywna, krępa sylwetka, liczne srebrne pasma we włosach i krzaczaste brwi czyniły go znacznie poważniejszym. Miał na sobie luźne ubranie robocze, typowe dla mieszkańców Vale. Na ramieniu niósł tobołek, w którym pobrzękiwały metalowe przedmioty.
Czując pierwszy chłód w wieczornym powietrzu, Flick mocniej zacisnął kołnierz luźnej wełnianej koszuli. Wchodził właśnie w kolejny leśny ostęp. Czekała go jeszcze długa droga przez lasy i rozległe równiny, wciąż niewidoczne. Gęsto splecione konary potężnych dębów i ponurych hikor przesłaniały bezchmurne niebo. Słońce już zaszło, pozostawiając ciemniejący błękit gęsto usiany punkcikami przyjaznych gwiazd. Wkrótce bezwzględne konary całkowicie je zasłoniły, tak więc Flickowi nie pozostało nic innego, jak trzymać się ścieżki. Przemierzył ten szlak wielokrotnie i znał go tak dobrze, że od razu wyczuł coś dziwnego w otaczającej go ciszy – jakby tego wieczoru całą dolinę ogarnął absolutny bezruch. Brakowało nawet sennego brzęczenia owadów i śpiewu ptaków, które zwykle towarzyszyły mu w tej części wędrówki. Nasłuchiwał przez chwilę, lecz jego czujne ucho nie zdołało uchwycić najlżejszego szmeru. Niespokojnie pokręcił głową. Jeszcze bardziej się zatrwożył, gdy przypomniał sobie pogłoskę zasłyszaną kilka dni wcześniej: w północnej części doliny zauważono na niebie strasznego, czarnoskrzydłego stwora. By przezwyciężyć rosnący lęk, zagwizdał i skupił się na wrażeniach z zakończonego dnia pracy, który spędził w wiosce położonej na północ od Vale. Część tamtejszych rodzin uprawiała ziemię i zajmowała się hodowlą zwierząt. Wyprawiał się tam co tydzień. Przynosił zamówione towary oraz wieści z Vale i innych miast położonych w głębi Sudlandii. Niewielu jego ziomków znało okolicę lepiej niż on, jeszcze mniej było takich, którym chciałoby się wypuszczać poza dolinę. Zwykle woleli oni pozostać w zamkniętych osadach i nie dbali zbytnio o to, co się dzieje na zewnątrz. Flick zaś lubił od czasu do czasu zapuszczać się dalej, tym bardziej że w gospodarstwach leżących na obrzeżach doliny chętnie korzystano z jego usług. Otrzymywał za nie całkiem godziwą zapłatę – a to pozostawało nie bez znaczenia dla jego ojca, który nie przepuszczał żadnej okazji do zarobku. Obaj byli więc zadowoleni.
Szedł teraz przez gęsty las na nizinie. Nagle wzdrygnął się i odskoczył w bok. Nie zauważył zwisającej nisko gałęzi, która smagnęła go po głowie. Wyprostował się, posłał liściastemu napastnikowi wymowne spojrzenie i przyspieszył kroku. Gałęzie i konary tworzyły szczelną zasłonę, przez którą z trudem przedzierały się jedynie pojedyncze smugi księżycowej poświaty, a kręta ścieżka była prawie niewidoczna. Oczy Flicka z trudem odnajdywały dobrze znany przecież szlak. Przyglądając się widocznym jeszcze częściom terenu, po raz kolejny głęboko odczuł wszechobecną ciszę. Zdawało mu się, że z lasu uszło życie i że jest jedyną żywą istotą szukającą drogi w jego grobowych ciemnościach. Przypomniał sobie niedawno zasłyszane pogłoski; ich wspomnienie jedynie wzmogło jego niepokój. Rozejrzał się. Wokół niego nie drgnęła choćby jedna gałązka. Ogarnęło go dziwne uczucie ulgi.
Zatrzymał się na chwilę na niewielkiej leśnej polanie i spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Po chwili zdecydowanym krokiem ruszył naprzód, zagłębiając się w czerń lasu. Szedł wolno, z coraz większym trudem odnajdując krętą ścieżkę, która chwilami znikała w gęstwinie. Kiedy kolejny raz przyłapał się na nerwowym rzucaniu spojrzeń na boki, uznał, że uległ złudzeniu. Szedł szerszym duktem. W gęstwinie nad głową dostrzegł fragment nieba. Flick dochodził już do dna doliny, do domu zostały jeszcze dwie mile. Uśmiechnął się do siebie, przyspieszył i zaczął gwizdać melodyjkę zasłyszaną w karczmie. Pochłonięty wypatrywaniem drogi, podniecony perspektywą ujrzenia niebawem szerokich, otwartych przestrzeni za ostatnim pasmem lasu, nie zauważył potężnego cienia, który oddzielił się od masywnego dębu po lewej stronie i ruszył mu na spotkanie. Zanim wyczuł obecność intruza, ciemna postać stanęła przed nim niczym mogący zmiażdżyć każde napotkane żyjątko głaz. Flick krzyknął i rzucił się w bok, lewą ręką wyszarpując zza pasa długi sztylet. Podróżny tobołek zsunął mu się z ramienia i z metalicznym dźwiękiem wylądował na ścieżce. Chłopak skulił się i przygotował do odparcia ataku. Nieznajomy przerwał jego poczynania władczym ruchem ramienia, po czym przemówił spokojnie, lecz stanowczo:
– Powstrzymaj się, przyjacielu. Nie jestem twoim wrogiem i nie zamierzam ci zrobić krzywdy. Szukam drogi i byłbym wdzięczny, gdybyś wskazał mi, którędy iść.
Flick opuścił nieco gardę i spróbował dojrzeć w ciemnej postaci jakieś oznaki podobieństwa do człowieka. Nie dostrzegł niczego. Ostrożnie przesunął się w lewo, tak aby na sylwetkę nieznajomego padła skąpa księżycowa poświata.
– Zapewniam cię, że nie mam złych zamiarów – ciągnął tamten tym samym tonem, jakby czytając w myślach Flicka. – Nie chciałem cię przestraszyć, ale zauważyłem cię dopiero, kiedy byłeś tuż obok mnie. Mogłeś mnie minąć – dodał.
Flick powoli przesuwał się na dogodniejszą pozycję, przez cały czas czując na sobie wzrok nieznajomego. Wkrótce zdołał rozróżnić niewyraźne kontury i cienie twarzy. Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Flick usiłował określić, z kim lub czym ma do czynienia. Tamten jedynie patrzył i czekał.
Nagle nieznajomy rzucił się do przodu. Jego silne dłonie zwinnie i pewnie chwyciły nadgarstki Flicka, który natychmiast znalazł się kilka stóp nad ziemią. Sztylet wysunął się z jego zdrętwiałych rąk, lecz zanim dotknął ziemi, nieznajomy zaśmiał się drwiąco i powiedział:
– No i co teraz, mój chłopcze, hę? Jak sobie dasz radę? Zdaje się, że mógłbym cię bez trudu rozerwać na kawałki i rzucić wilkom na pożarcie.
Przerażony Flick próbował się wyszarpnąć. Myślał jedynie o ucieczce. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, w czyich rękach się znajdował. Nie miał jednak żadnych wątpliwości, że były one znacznie mocniejsze niż jakiekolwiek inne ludzkie ręce i mogły się z nim uporać szybko i skutecznie. Siłacz w czerni podniósł chłopaka i potrząsnął nim. Ich twarze dzieliła teraz odległość wyciągniętego ramienia.
– Dość tego! – W głosie nieznajomego oprócz drwiny pojawiły się chłód i irytacja. – Wygrałem, a ty wciąż nic o mnie nie wiesz. Jestem zmęczony i głodny, i wcale nie uśmiecha mi się siedzieć tu w chłodzie i ciemności, aż wreszcie zdecydujesz, czy jestem człowiekiem, czy nie. Teraz postawię cię na ziemi, a ty wskaż mi drogę. Ale ostrzegam: nie próbuj uciekać, bo to się źle skończy. – Ostatnie zdanie wypowiedział spokojnie, bez śladu drwiny w głosie. Zaśmiał się i rozluźnił chwyt, a gdy Flick dotknął stopami ziemi, dodał żartobliwym basem: – Poza tym może okażę się lepszym przyjacielem, niż sądzisz.
Chłopiec wyprostował się i zaczął rozcierać nadgarstki, zdrętwiałe od potężnego uścisku. Nieznajomy cofnął się. Flick powstrzymał się od ucieczki niemałym wysiłkiem woli. Nie miał wątpliwości, że jego pogromca dopadłby go bez trudu. Schylił się powoli, podniósł sztylet i wetknął go za pas.
Teraz dość wyraźnie widział nieznajomego. Ogarnął wzrokiem jego sylwetkę i uznał, że postać w czerni na pewno jest człowiekiem, tyle że znacznie wyższym niż ci, których Flick zwykle spotykał. Miał co najmniej siedem stóp wzrostu. Był przy tym niezwykle szczupły, chociaż nie można było tego stwierdzić z całą pewnością, gdyż jego ciało dokładnie okrywała czarna peleryna z luźnym, opuszczonym głęboko na czoło kapturem. Można było dostrzec jedynie ostre rysy, jakby wykute w skale. Oczy, zapewne głęboko osadzone, ukryte były w cieniu krzaczastych brwi, zrośniętych nad długim, płaskim nosem. Usta nieznajomego wyglądały jak jeszcze jedna nieruchoma, długa i cienka kreska na okolonej krótką czarną brodą twarzy. Spowijająca nieznajomego atramentowa czerń oraz sama jego sylwetka budziły taką grozę, że chłopiec z najwyższym trudem opanowywał przemożną chęć ucieczki w głąb lasu. Spojrzał w surowe cienie oczodołów i spróbował się uśmiechnąć.
– Myślałem, że… że złodziej – wybąkał.
– Zatem się myliłeś – odparł ostro nieznajomy. Zaraz jednak łagodniej dodał: – Musisz się nauczyć odróżniać przyjaciół od wrogów. Pewnego dnia od tego może zależeć twoje życie. Kim jesteś?
– Nazywam się Flick Ohmsford – odpowiedział chłopak, zrazu niepewnie, lecz po chwili mówił dalej: – Mój ojciec, Curzad Ohmsford, ma karczmę tu niedaleko, w Shady Vale. Będzie z milę stąd, może dwie. Znajdziecie tam schronienie i strawę, panie.
– W Shady Vale, tak? – zawołał nieoczekiwanie nieznajomy. – Właśnie tam się wybieram – dodał i przerwał, jakby zastanawiając się nad ostatnimi słowami.
Pogładził brodę szczupłymi, krzywymi palcami. Jego wzrok pobiegł ponad skrajem lasu ku trawiastym łąkom w dolinie. Flick uważnie śledził każdy jego ruch. Mężczyzna w czerni przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt, aż wreszcie przerwał milczenie:
– Masz… brata.
Było to nie tyle pytanie, co stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedział je spokojnie i beznamiętnie, jakby w ogóle nie interesowała go reakcja chłopaka. Rzeczywiście, w pierwszej chwili Flick nie zareagował. Dopiero gdy zdał sobie sprawę z powagi stwierdzenia, drgnął i spojrzał na mężczyznę w czerni.
– A skąd wy…?
– No cóż – przerwał mu tamten – czyż nie jest tak, że każdy młody mieszkaniec Vale ma gdzieś brata?
Flick odruchowo skinął głową. Nie rozumiał, o co chodzi rozmówcy, interesowało go natomiast, co nieznajomy wiedział o Shady Vale. Po chwili zorientował się, że tamten patrzy na niego pytająco, jakby wciąż czekał na wskazanie drogi. Flick szybko zarzucił tobołek na ramię i spojrzał na wysokiego rozmówcę.
– Szlak wiedzie tędy – powiedział i obaj ruszyli.
Wyszli z głębokiego lasu i skierowali się ku pasmu łagodnych wzgórz, ciągnących się aż do osady na drugim końcu doliny. Na otwartej przestrzeni było dużo jaśniej. Łagodne światło księżyca spływało na całą dolinę i szlak, którym podążali – była to zaledwie nieregularna kreska, biegnąca zboczem wśród gęstej trawy lub wcinająca się w wysuszone słońcem bruzdy, doły i koleiny. Tymczasem wiatr przybrał na sile i szarpał ubrania wędrowców. Wreszcie zmusił ich do pochylenia głów i osłonięcia oczu. Szli w milczeniu, obserwując kręty szlak i potykając się na nierównościach. Za każdym pagórkiem lub zagłębieniem w ziemi ukazywały się następne kopczyki, bruzdy i dołki. Jedynym słyszalnym odgłosem nocy był świst wiatru. Flick uważnie nasłuchiwał. Raz zdawało mu się, że z daleka, od północy dobiegł go ostry, wysoki krzyk. Krzyk ten szybko jednak ucichł i więcej się nie powtórzył. Nieznajomy zupełnie nie zwracał uwagi na ciszę. Posuwał się naprzód ze wzrokiem utkwionym w niewidzialnym punkcie na ziemi, który poruszał się niezmiennie sześć stóp przed nim. Nie podnosił oczu i nie spoglądał na przewodnika. Nie zapytał nawet, czy dobrze idą. Sprawiał wrażenie kogoś, kto dokładnie zna każdy następny ruch towarzysza podróży. Pewnie kroczył obok Flicka.
Niebawem chłopak zaczął mieć kłopoty z utrzymaniem tempa. Wysoki nieznajomy pokonywał drogę długimi, płynnymi krokami. Chód Flicka zaś coraz bardziej przypominał dreptanie zadyszanego krasnoludka i od czasu do czasu chłopiec musiał nie tylko truchtać, ale wręcz podbiegać. Widząc jego trudności z utrzymaniem tempa marszu, mężczyzna czasem zwalniał. Gdy wreszcie zbliżyli się do południowych stoków doliny, pagórkowaty teren się wyrównał. Szli teraz trawiastym zboczem porośniętym gęstymi krzakami, wyznaczającymi granicę następnego zagajnika. Flick odnalazł kilka punktów orientacyjnych, wyznaczających granicę Shady Vale, i odczuł wyraźną ulgę. Osada oraz jego ciepły, przytulny dom były blisko.
W czasie krótkiego marszu nieznajomy w czerni nie odezwał się ani słowem. Flick też nie palił się do rozmowy, próbował za to dyskretnie przyjrzeć się „olbrzymowi”, jak go nazwał w myślach.
Mężczyzna wzbudzał lęk. Jego pociągła, kamienna twarz i ostry zarys krótkiej czarnej brody przywodziły Flickowi na myśl obrazy wojny z opowieści z dzieciństwa; wysłuchał przecież niejednej, siedząc ze starszymi przy dogasającym ogniu. Najbardziej niepokoiły go oczy nieznajomego, a właściwie dwie ciemne, przepastne jamy pod gęstymi brwiami, gdzie powinny się znajdować. Dotychczas chłopcu nie udało się przeniknąć wzrokiem tych cieni. Głęboko pobrużdżona twarz była jak wykuta z kamienia. Pochylała się nieznacznie w wielkim skupieniu tylko wtedy, gdy przemierzali jakiś trudniejszy odcinek drogi. Analizując to nieodgadnione oblicze, Flick uświadomił sobie, że towarzysz podróży ani razu nie wymienił swojego imienia.
Zbliżali się do skraju osady. Ścieżka, teraz już wyraźnie widoczna, biegła wśród coraz wyższych i gęstszych krzaków, utrudniających marsz. Nieznajomy nagle stanął nieruchomo i zaczął nasłuchiwać z lekko przekrzywioną głową. Flick także się zatrzymał i nadstawił ucha, ale nie usłyszał nic szczególnego. Minuty oczekiwania ciągnęły się w nieskończoność.
Nagle mężczyzna odwrócił się do Flicka i rzucił szybko:
– Ukryj się w tamtych krzakach przed nami! Ruszaj, biegiem!
Popchnął chłopaka tak energicznie, że ten momentalnie znalazł się pod wysokim krzewem i zniknął w gałęziach. Metalowe przedmioty zagrzechotały. Nieznajomy zerwał z pleców Flicka tobołek i wcisnął pod swoją pelerynę.
– Cisza! – syknął. – A teraz biegnij. I ani mru-mru!
Przebiegli kilkanaście kroków do czarnej ściany z liści. Gałęzie i pnącza biły ich po twarzach. Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy mężczyzna w czerni brutalnie wciągnął Flicka w najgęstszą kępę zarośli. Dyszeli ciężko. Flick spostrzegł, że jego towarzysz nie rozgląda się na boki, lecz wpatruje się badawczo w prześwitujące gdzieniegdzie między gęstymi liśćmi ciemne niebo. Idąc w jego ślady, też zaczął obserwować nieboskłon, ale dostrzegł jedynie gwiazdy. Tymczasem tamten patrzył i czekał. Mijały długie minuty. Flick próbował się odezwać, ale nieznajomy uciszył go, ściskając mocno za ramię. Stał więc nieruchomo, wpatrując się w noc i nasłuchując odgłosów nadciągającego niebezpieczeństwa. Do jego uszu dotarł jedynie szum ich zmęczonych oddechów i delikatny szelest wiatru w gałęziach nad głowami.
Kiedy już przymierzał się do tego, by ulżyć zmęczonym nogom, nad ich głowami przepłynęło coś wielkiego i czarnego; zasłoniło całe niebo i zniknęło z pola widzenia. Chwilę później powróciło, powoli zataczając koło. Złowrogi cień zawisł nad ukrywającymi się wędrowcami, jakby szykował się do ataku. W głowie przerażonego Flicka zakłębiło się i zawirowało. Poczuł się jak zdobycz w stalowej sieci – jeszcze świadoma, ale już ulegająca ślepej, agonalnej furii schwytanego zwierzęcia. Coś sięgało w głąb jego piersi i wydusiło powietrze z płuc. Z trudem łapał oddech. Przed jego oczami przesunęła się czarna, podszyta czerwienią bestia. Miała wielkie pazury i potężne skrzydła; była tak przerażająca i zła, że na sam jej widok można było umrzeć ze strachu. Przez chwilę zdawało mu się, że nie wytrzyma i krzyknie, ale silny uścisk męskiej dłoni na ramieniu pomógł mu się opanować. Zjawa zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Złowieszczy cień gdzieś odpłynął, odsłaniając spokojne, gwiaździste niebo.
Uścisk na ramieniu Flicka zelżał i chłopak opadł ciężko na ziemię, zlany potem. Nieznajomy przysiadł obok niego, uśmiechnął się i lekko poklepał go po dłoni.
– Ruszajmy, przyjacielu – powiedział. – Jesteś cały i zdrowy, a Vale jest tuż za miedzą.
Flick spojrzał na jego spokojną twarz oczami wciąż szeroko otwartymi z przerażenia i wolno pokręcił głową.
– Co to było…? Tamten…
– Tylko cień – odparł spokojnie mężczyzna w czerni. – Ale to nie czas i miejsce na dokładne wyjaśnienia. Pomówimy o tym później. Teraz chciałbym coś zjeść i ogrzać się, i to zanim do reszty stracę cierpliwość.
Pomógł chłopakowi wstać i zwrócił mu tobołek. Wymownym gestem osłoniętego płaszczem ramienia dał znak, że może pójść za swoim przewodnikiem, o ile tamten jest gotów prowadzić. Wydostali się spomiędzy gałęzi i ruszyli. Flick spoglądał lękliwie na ciemne niebo, pełen jak najgorszych przeczuć. Wydawało mu się, że to, co się stało przed chwilą, było tylko wytworem jego nadwrażliwej wyobraźni. Jak na jeden wieczór miał stanowczo za dużo wrażeń. Najpierw ów olbrzym bez imienia, a teraz jeszcze ten przerażający cień… Poprzysiągł sobie w duchu, że następnym razem dobrze się zastanowi, zanim zdecyduje się na tak daleki wieczorny wypad poza obręb Vale.
Kilkanaście minut później drzewa i zarośla zaczęły rzednąć, za to w oddali coraz częściej i wyraźniej migotały światła osady. Pogrążone w mroku domostwa nabierały wyraźniejszych kształtów. Ścieżka była teraz szersza i niebawem przeistoczyła się w ubity trakt, prowadzący prosto do osiedla. Światła w oknach zdawały się witać wędrowców i patrząc na nie, Flick uśmiechnął się z wdzięcznością. Na drodze nie spotkali nikogo. W osadzie panowała taka cisza, że gdyby nie żółte światła w oknach, można byłoby pomyśleć, że w Vale nikt nie mieszka. Co innego zaprzątało uwagę chłopca – co powinien powiedzieć swojemu bratu Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoić? Dziwne stwory i cienie mogły być przecież wyłącznie wytworem jego wyobraźni. Być może idący obok mężczyzna w odpowiednim czasie wyjaśni całą sprawę, jak dotąd nie był jednak zbyt skory do rozmowy. Chłopak spojrzał na milczącą sylwetkę i zadrżał. Czerń wionęła z całej postaci, tajemniczej i mrocznej: czarna peleryna i czarny kaptur na pochylonej głowie, smukłe, ciemne ręce. Flick czuł, że bez względu na to, kim naprawdę jest nieznajomy, jako wróg na pewno byłby groźny.
Szli wolno między domami. Przez szerokie drewniane okna Flick widział płonące wewnątrz pochodnie. Wszystkie domostwa były niemal jednakowo długie i dość niskie, a pod lekko spadzistymi dachami mieściła się tylko jedna kondygnacja. Dachy zwężały się ku jednej stronie, osłaniając niewielką werandę na masywnych palach – zakończenie długiego ganku. Ściany były przeważnie drewniane, fundamenty zaś solidne, kamienne. Niektóre domostwa wyłożono kamieniami również od frontu. Flick przyglądał się zasłoniętym oknom. Tu i ówdzie w szparze między okiennicami mignęła znajoma twarz. To dodawało mu otuchy. Miał za sobą okropną noc i odczuwał ogromną ulgę, że znalazł się znowu wśród swoich.
Nieznajomy szedł obok tak, jakby tego wieczoru nic się nie wydarzyło. Obrzucił osadę przelotnym spojrzeniem i odkąd znaleźli się w Vale, nie odezwał się ani słowem. Flick z niedowierzaniem obserwował ruchy swojego towarzysza. Właściwie trudno było powiedzieć, że mężczyzna w czerni podążał za chłopcem, który miał być jego przewodnikiem. Wydawało się, że to raczej on lepiej zna drogę do celu. Ilekroć trakt rozwidlał się między identycznymi rzędami domostw, nieznajomy bez wahania wybierał właściwe odgałęzienie. Ani razu nie spojrzał przy tym na swojego przewodnika, nawet nie podniósł głowy, aby ocenić marszrutę. W pewnej chwili Flick zdał sobie sprawę, że to tamten prowadzi, a on tylko wlecze się za nim.
Wkrótce dotarli do karczmy. Była to duża budowla, złożona z głównej izby i przestronnego ganku, z dwoma skrzydłami odchodzącymi po obu stronach na boki i do tyłu. Na wysokim, kamiennym fundamencie ułożono grube, ociosane bale, tworzące ściany, a dach pokryto gontem. Karczma była wyższa i masywniejsza niż inne domostwa. Z dobrze oświetlonej głównej izby dobiegały stłumione odgłosy rozmów, czasem ktoś zaśmiał się głośniej albo zawołał. W nieoświetlonych skrzydłach znajdowały się pomieszczenia sypialne dla gości. W chłodnym powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsa. Flick pospiesznie poprowadził nieznajomego po drewnianych schodach na długi ganek i do szerokich podwójnych drzwi, wiodących do głównej izby. Mężczyzna w czerni wciąż milczał.


Książkę można kupić tutaj: http://www.replika.eu/index.php?k=ksi&id=506

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz