Wydawnictwo Replika poleca:
Miłość czeka na każdego
On – niepoprawny romantyk – zupełnie niespodziewanie dziedziczy po dziadku uroczą leśniczówkę i piątkę kotów.
Ona po bolesnych doświadczeniach ucieka przed przeszłością na wieś.
Oboje znają się od dziecka... ale Anna nie jest już piegowatą smarkulą, Anią Shirley z zaplecionymi warkoczami i głową w chmurach. Również Michał, choć – jak ona – tęskni za prawdziwą miłością, pierwsze uczuciowe stłuczki ma już za sobą. Spotkanie po latach stopniowo sprawia, że obojgu szybciej biją serca...
...ale życie nie jest wcale takie proste. Najpierw każde z nich będzie musiało policzyć się z przeszłością i poukładać na nowo teraźniejszość – zwłaszcza Michał, w życiu którego jest jeszcze ta druga – Maja.
Fragment książki:
Rozdział 1
Wnętrze kancelarii notarialnej przy ulicy Miodowej odurzało za-
pachem luksusu. Siedziałam w skórzanym fotelu, bezsilnie zaciskając
na jego poręczy zimne od potu dłonie. Przede mną, w błyszczącej po-
wierzchni stołu odbijał się spiczasty podbródek notariusza. Dokładnie
zapamiętałam rysy jego twarzy, obojętny wzrok i blade usta porusza-
jące się w takt wypowiadanych słów. Błyskając rzędem białych zębów,
odczytał najeżony paragrafami akt notarialny. Kątem oka spojrzałam
na męża. Siedział obok, poruszając nogą w rytm radosnej uwertury
rozbrzmiewającej mu w głowie. Nie miałam dość siły, by spojrzeć mu
w oczy. Wiedziałam, że maluje się w nich dzika satysfakcja z wygra-
nej. Znowu był górą. Cienka granica między miłością a nienawiścią
zatarła się w mojej duszy na dobre, pozostawiając bliznę w kształcie
szkaradnego kleksa.
– Proszę podpisać – gorzkie myśli przerwał flegmatyczny głos nota -
riusza. Czarne robaczki na oślepiającym bielą dokumencie odtańczyły
szalony taniec. Prócz drżenia rąk walczyłam z gwałtownie wzbierają-
cymi pod powiekami łzami. Od fałszywej, ale jednak, wolności dzielił
mnie jedynie mały krok.
– Proszę, kochanie – prawie „były” mąż usłużnie podał pióro,
które wypadło mi z dłoni. Chwyciłam je ponownie i drewnianymi pal-
cami podpisałam zobowiązanie.
– To wszystko – blade usta drgnęły z wymuszoną uprzejmością.
Mobilizując wszystkie siły, wstałam z fotela. Odruchowo dotknęłam
szyi, szukając niewidzialnej pętli, dławiącej mi oddech.
– Szerokiej drogi, kochanie – w dłoni wylądowały kluczyki od
samochodu. – Jedź ostrożnie – zadrwił. Na drewnianych nogach przeszłam gabinet. Miękki dywan niczym
ruchome piaski zapadał się pod stopami. To kolejne złudzenie czy
nowa, perfekcyjnie przygotowana zasadzka? Tonęłam. W górze, nad
otwartą jeszcze mogiłą, z szyderczym uśmiechem stał mężczyzna,
którego kiedyś kochałam. W jego spojrzeniu nie dostrzegłam litości.
W dłoniach trzymał kanciasty kamień, który podniósł i z rozma-
chem nim uderzył…
– Nieeeeee! – Usiadłam na łóżku, zasłaniając ramionami
głowę. Dopiero po chwili, na oślep, uciszyłam natarczywy
dźwięk budzika. Od dwóch lat godziłam się na ten rozdzie-
rający dźwięk, bojąc się, że delikatny sygnał nie będzie w sta-
nie wyrwać mnie z koszmaru, który śniłam niemal każdej
nocy. Szparkami zlepionych snem powiek wpatrywałam się
w tarczę zegara. Szósta. Jesienne słońce połaskotało mnie
w twarz. Byłam bezpieczna.
Od chwili powrotu na stare śmieci rozpoczynałam każdy
kolejny dzień od spoglądania na świat przez szyby rodzinnego
domu. Okno wychodziło na zachód. O poranku wieś Lipsko
malowniczo wyłaniała się spośród otaczających ją zewsząd
roztoczańskich lasów. Podmokłe łąki pachniały mieszaniną
polnych kwiatów, traw i bagna. Bliżej zabudowań piaszczy-
sta wyboista droga wiła się serpentyną w kierunku sąsied-
niej wsi Brzeziny. W przeciwną stronę podążała asfaltówka
łącząca ten kraniec wsi z tzw. cywilizacją: urzędem gminy,
szkołą, kościołem, minimarketem „Szarotka” i położoną
tuż za nimi wsią Doliny.
Pobiegłam na palcach do łazienki, by zetrzeć z oczu
resztki snu. Odkręciłam kurek z zimną wodą. Mokrymi rę-
kami dotknęłam rozpalonej twarzy. Z lustrzanego odbicia
spoglądała na mnie blada twarz z podpuchniętymi oczami.
Mokra grzywka zasłaniała wysokie czoło i cienką linię brwi.
Włosy ciemne, proste, sięgające ramion. Drobne piegi na
nosie i wyraziście zielone, kocie oczy. Oto cała ja. Anka
Jabłońska. Lat dwadzieścia siedem. Prawie rozwódka. Z bo-
lesną przeszłością. Nijaką teraźniejszością. Bez przyszłości…
Wróciłam do pokoju, po raz kolejny uświadamiając sobie
fakt, że rodzice przez siedem lat niczego w nim nie zmie-
nili, jakby przeczuwając, że wrócę. Ogromny plakat z uwo-
dzicielską miną mojego idola z czasów liceum, lekko tylko
wyblakły, wisiał nad łóżkiem jak przed laty. Lalka, którą
babcia podarowała mi na piętnaste urodziny, ku uciesze ca-
łej rodziny, spoglądała szklanymi oczami spomiędzy kolekcji
kolorowych poduszek w kształcie serca. Na półce ulubione
książki, które znałam na pamięć. Obok wygodny, głęboki
i cudownie miękki fotel, w którym jako nastolatka o roman-
tycznym usposobieniu tonęłam w marzeniach. Na ścianie
słoneczniki, ulubione kwiaty, w kiczowatych, błyszczących
ramach obrazu. Patrząc na odzyskaną po latach namiastkę
dzieciństwa obecną w przedmiotach wypełniających mój
stary pokój, zadawałam sobie pytanie, dlaczego postanowi-
łam zrobić ten jeden, nierozważny krok w przepaść. Odpo-
wiedź była zawsze ta sama, niezmienna i ohydnie banalna:
zakochałam się.
Wszystkie moje plany wzięły w łeb, gdy poznałam Mirka.
W oczach nastolatki, którą wówczas byłam, zwyczajnie nie
miał wad. Taki fart mógł zdarzyć się tylko raz i nie chciałam
go przegapić. Nie przeszkadzało mi nawet, że jest ateistą,
chociaż dorastałam w rodzinie katolickiej i gdzieś w pod-
świadomości, jak każda młoda dziewczyna, marzyłam o bia-
łym ślubie przed ołtarzem. Mirek uważał, że to zabobon
i ciemnota. Dwa razy starszy ode mnie, zawrócił mi w gło-
wie dojrzałością, mądrością i romantycznym usposobieniem.
Oświadczył się tuż po mojej maturze i bez chwili wahania
powiedziałam „tak”. Rodzice i dziadkowie, a zwłaszcza uko-
chana babcia, byli przeciwni naszemu małżeństwu.
– A te wiejskie wesela! – Śmiał się, gdy rodzice, usiłu-
jąc wyjść naprzeciw mojej decyzji, chcieli nam je wyprawić.
– Wybacz kochanie, ale to nie dla nas. Pokażę ci świat, ja-
kiego nigdy nie znałaś…
Dotrzymał słowa.
Drzwi szafy skrzypnęły głośno i przeciągle. Włożyłam
ulubiony kostium i paroma szybkimi ruchami grzebienia upię-
łam włosy w wygodny koński ogon. Najprzyjemniejszy mo-
ment dnia miałam wciąż przed sobą. Poranna kawa w towa-
rzystwie rodziców i dziadka była tym, co lubiłam najbardziej.
Jako nieodrodna córka tatusia przejęłam podobno wszyst-
kie introwertyczne geny Macieja Jabłońskiego. Potężna po-
stura ojca przypadła w spadku mojemu bratu, pozostawiając
mi kruchość mamy z lat wczesnej młodości. Po trzydziestu
sześciu latach małżeństwa wiotka sylwetka Stefci przyjemnie
się zaokrągliła. Mama głośno nad tym bolała, tato wydawał
się zadowolony.
– Kochanego ciała nigdy za wiele – mówił, przyciskając
ją do ściany, za co najczęściej obrywał ścierką, lecz wpra-
wiona w dobry humor żona porzucała niemal natychmiast
myśl o przeprowadzeniu drastycznej diety cud, z ulgą odda-
jąc się kulinarnym rozkoszom.
– Skoro kocha mnie taką, jaka jestem – rumieniła się
– przygotuję coś pysznego.
Zawsze dotrzymywała słowa.
Mój starszy o dziewięć lat brat wyssał z mlekiem mamy
jej spontaniczność, gadatliwość i umiejętność pakowania się
w kłopoty. Podobieństwo charakterów matki i syna powodo-
wało lawinę nieporozumień, która z czasem weszła w etap
wojny podjazdowej. Sebastian unikał mamy, a ona nie usta-
wała w narzekaniu i pomstowaniu, jakiego to potwora wy-
puściła z własnego łona. Wszyscy wiedzieliśmy, że to pozory.
Syndrom opuszczonego gniazda odczuła dotkliwie wcześniej,
ła przypuszczać. I nie tylko Sebastian był temu wi-
nien. Także ja, jej mała Ania, boleśnie ją zraniłam, opusz-
czając rodzinne gniazdo w wieku zaledwie osiemnastu lat.
Dziadek Tadeusz jeszcze nie wstał. Gdyby było inaczej,
toczyłby z synową kolejną, zażartą dysputę na temat zdrowia.
Jej echo rozchodziło się każdego niemal poranka w całym
domu. Byłam pewna, że drewniane ściany stuletniego sie-
dliska Jabłońskich chłoną te słowne potyczki z prawdziwą
rozkoszą. Uwielbiałam dziadka. Gdy byłam mała, zabierał
mnie na obrządek i uparcie twierdził, że jestem jego małą
gospodynią i to właśnie ja przejmę kiedyś gospodarstwo.
Karmiłam z nim kury i świnki. Zaglądałam do żłobu Mućki,
piłam mleko świeżo po udoju i podtrzymywana przez dziadka
wsiadałam na grzbiet Kuby, naszego konia. Lubiłam wy-
prawy furmanką po zboże, i dropsy, które dziadek kupował
dla mnie w sklepie spożywczym. W domu moją ulubioną
zabawą było huśtanie na gumiaku, kiedy dziadek Tadeusz
siadał na krześle i wymachiwał nogą, na której siedziałam.
Mówił na mnie wtedy „Siurusia”, bo zawzięcie moczyłam
tetrowe pieluchy i unikałam nocnika.
Nawet chwilowy powrót do wspomnień z wczesnego
dzieciństwa ładował mi baterie na cały dzień. Już zupełnie
spokojna pościeliłam łóżko i zeszłam na dół.
– Jak się spało? – Mama na mój widok mechanicznie po-
stawiła na stole dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą.
– Dobrze – skłamałam. – Poproszę mleko.
– Zjadłbym coś – sapnął ojciec, ciężko siadając przy stole.
Pachniał wiatrem i zwierzętami, które z troską oporządzał.
Ranki na wsi zaczynały się bladym świtem.
– Pierogów ci odsmażę – odpowiedziała przymilnie
mama, z gracją podchodząc do kuchenki. – Na czerwono, tak
jak lubisz. – Tato wymownie spojrzał w moją stronę. Oboje
domyślaliśmy się, skąd ta uległość. Rachunek telefoniczny
przyniesiony wczoraj przez listonosza opiewał na sporo za
dużą sumę i Stefcia Jabłońska usłyszała od małomównego
zazwyczaj męża soczystą litanię na powyższy temat.
Telefoniczne rozmowy były jednym z ulubionych zajęć
mojej matki. Drugą pasją, na którą ojciec chętniej przymykał
oko, było namiętne słuchanie jej ulubionej stacji radiowej.
Stefcia Jabłońska znała ramówkę na pamięć. Z czasem dosto-
sowała rozkład domowych obowiązków tak, by nie ominęło
jej nic godnego uwagi. Budziła się z radiem i z nim zasypiała.
– „Gorące serca zwalczą mróz” – burczał ojciec, wycho-
dząc z domu na obrządek, pozostawiając zasłuchaną żonę
w objęciach ukochanych fal radiowych. Mama zaopatrzona
w pilota, którego dostała ode mnie na urodziny, podkrę-
cała odbiornik, zastygając w bezruchu nad garnkiem z zupą,
by nieopatrznym ruchem nie zagłuszać cudownego tembru
głosu prezentera.
Przy radiu pracowała i relaksowała się. Uwielbiała mu-
zyczne wspominki, piosenki znane z młodości i rozmowy
z gośćmi. Nieraz zastawałam ją, gdy w pląsach przemierzała
kuchnię wtulona w trzonek od miotły jak w tors niewidzial-
nego tancerza. Zawsze bolała nad tym, że Maciej, chociaż
porządny i dobry, nie gustuje w zabawach i wiejskich po-
tańcówkach. Nie dał się wyciągnąć nawet na sylwestra raz
w roku, przedkładając ten czas na godziwy i spokojny wypo-
czynek przed telewizorem. Żal mi było mamy, która ukrad-
kiem ocierała łezkę w kąciku oka, zasłuchana w hit sprzed
kilkudziesięciu lat swojego ulubieńca, wciąż popularnego K.
– Złota, polska jesień – westchnęła. – Do południa lek-
kie zachmurzenie, ale przejdzie – wyjrzała przez okno, nie
przestając smarować masłem kromki chleba. – Widzę, że
niespieszno ci do pracy – spojrzała uważnie.
– Niespieszno – przyznałam, upijając łyk porannej kawy.
– Pierwsze koty za płoty – pocieszała. – To całe rozpo-
częcie długo nie potrwa, a zanim wrócisz, przygotuję ci coś
smacznego na poprawę humoru. Co byś chciała?
Zastanowiłam się.
– Jabłecznik według przepisu babci Helusi. Mogłabyś?
– Pewnie! Jabłek pod dostatkiem w sadzie leży. Nazbie-
ram i zrobię tak, jak lubisz.
– Dzięki, mamuś. Już mi lepiej – przyznałam.
– Ktoś tu o jabłeczniku mówił czy na słuch mi padło? –
zapytał dziadek Tadeusz, wchodząc do kuchni.
– Słuch u tatusia nie do zdarcia! – zaśmiała się mama.
– Jabłecznik dzisiaj na obiad, taki jak mama gotowała.
– To się chwali – pokiwał głową – chociaż za owoco-
wymi zupami to ja nie przepadam – skrzywił się dziadek.
– A na drugie co?
– A co by tatuś chciał?
– Bigosik, Stefciu. Zrobiłabyś?
– Ale nietłusty, bez zasmażki, bo jeszcze zaszkodzi.
Ojciec uśmiechnął się pod nosem, odstawił talerz i bez
słowa wyszedł na podwórko. Doskonale znał żywieniowy
repertuar małżonki. Sam cierpiał od miesięcy na brak kofeiny
we krwi, której z całą stanowczością zabroniła mu spoży-
wać, podsuwając zbożówkę, której nie cierpiał. Skutkowało
to jedynie pozornie. Widziałam nieraz, jak ojciec, korzysta-
jąc z nieobecności żony, co rusz zaglądając do okna, czy nie
wraca, na stojąco uzupełniał braki smolistą zalewajką.
– Tfuu! – skrzywił się dziadek. – To powiedz od razu,
że kapustę mi udusisz i w wodzie zagotujesz. I to ma być
bigos?! – rozzłościł się.
– A tatuś co myślał? – obruszyła się. – Że morderstwa
na jego wątrobie się dopuszczę? Nie wolno i tyle. Lekarz
zabronił.
Tytuł: Przytul mnie
Autor: Monika Rebizant-Siwiło
Premiera: 25.06.2013
ISBN: 978-83-7674-256-4
Stron: 408
Cena: 34,90 zł
Wydawnictwo Replika
Książkę można kupić tutaj: http://www.replika.eu/index.php?k=ksi&id=463
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz