expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

niedziela, 27 kwietnia 2014

Dodruki książek - Wydawnictwo Replika



Wydawnictwo Replika poleca:



"Natasza poznała Krzysztofa na kursie rumby. Początkowo mężczyzna jest dla niej tylko partnerem do tańca i przyjacielem. Kiedy wreszcie kobieta zdaje sobie sprawę z tego, że mogłoby ich łączyć coś znacznie więcej, ten zaczyna układać sobie życie z inną.

Po długim czasie Natasza i Krzysztof spotykają się ponownie, a tłumione przed laty uczucie wybucha ze zdwojoną siłą. Jest tylko jedno „ale”: Krzysztof zdążył już założyć rodzinę; ma żonę i syna, którego bardzo kocha. Mężczyzna postanawia jednak podzielić swoje życie – i serce – na pół. Natasza w końcu godzi się na bycie „tą drugą”. Ani ona, ani Krzysztof nie domyślają się jednak, że jego żona wie o wszystkim. Czy Renata będzie w stanie nadal żyć z okłamującym ją mężczyzną dla dobra synka?

Pewnego wieczoru na spotkaniu autorskim Nataszy, która opisała historię swojej wielkiej miłości w najnowszej książce, zjawia się Renata. Wręcza pisarce tajemniczy żółty zeszyt. Opowieść, którą Natasza w nim znajdzie, zupełnie zmieni życie jej samej i małego Jasia…"

"Natasza i Renata – czuła kochanka i zdradzana żona.

Dwie kobiety, dwie matki, dwie historie.
I jeden mężczyzna, który łączy i dzieli."



Fragment książki:

Kładę na stoliku swoją książkę. Obok — zeszyt w grubej, żółtej oprawie, który zapewne stanie się wydarzeniem wieczoru. Czym będzie? Bliźniaczą siostrą mojej Jesiennej? Jej pastiszem? A może nieznanym mi sequelem? W każdym razie dzisiejszym spotkaniem autorskim supportowałam nieznany nikomu rękopis. Kilkanaście tysięcy sprzedanych egzemplarzy contra jeden, który samym tylko widokiem zburzył mój spokój, stabilizację i względne zadowolenie z życia.
Pomiędzy gwiazdami wieczoru stawiam butelkę wina. Alkohol musi wyhamować szaleńcze tempo dnia, stać się pomostem między przeszłością a teraźniejszością.
Do dzisiaj myślałam, że tamta sprawa to już tylko przeszłość, zamknięta na dobre, oswojona na kartkach książki. Byłam pewna, że to bezpieczny sposób uwolnienia emocji; taki ekshibicjonizm nawleczony na fikcyjną postać. Dzisiejsze spotkanie pokazało, że jednak nie całkiem, że jest ktoś, kto poznał moją historię, zanim jeszcze zdecydowałam się o niej napisać. Że właściwie od samego początku był jej sprawcą i jednocześnie ofiarą.
Pomiędzy żółtym zeszytem a stojącym obok ławki aniołem, którego dostałam od Krzyśka, czuję się jak w potrzasku. Jak uczennica pod tablicą, której po raz enty każą obliczać pole trójkąta lub jego inne parametry. A to może jest i proste, ale tylko w matematyce.
Nie chcę na razie zdawać kolejnego egzaminu z geometrii. Wolę wybrać bezpieczniejszą opcję. Tę z winem.
Wspomnienia
Krzysztofa przegrałam, bo pomyliłam męskość ze śmierdzącym testosteronem.
Były to czasy, w których wyzwoliłam nogi ze spodni do krótkich spódnic i kozaków. Podobne przyciągało podobne, więc nie mogłam wtedy zwrócić uwagi na Krzyśka — niskiego, bardzo drobnego blondyna w okularach. To on mnie zauważył, wyłuskał spośród o wiele spokojniejszych dziewczyn, podbił bębenka cichą, wierną adoracją. Trzy razy w tygodniu subtelniałam z nim na parkiecie, by potem tracić tę subtelność w stuningowanym, ofelgowanym cinquecento. Tam zapadałam się w szerokie ramiona Roberta, obiektu mojego ówczesnego uczucia, które myliłam z miłością. Gdybym wtedy zatrzymała się w rozwoju, napakowany osiłek byłby teraz pewnie moim mężem. Takim, co to kotlet schabowy z kapuchą, łóżko, chmara dzieciaków i piwko przy grillu.
Krzysiek, starszy o jakieś osiem lat, chciał mi zaoferować coś innego, ale wtedy byłam na to za głupia. Wystarczało, że świetnie tańczył rumbę; supersamiec Robert uważał, że kręcenie biodrami uwłacza prawdziwej męskości. Przez około rok przyjemnie łączyłam jedno z drugim (czy raczej: jednego z drugim) i doskonale się z tym czułam, chociaż wysyłane przez Krzysztofa komunikaty zaczynały powoli zastanawiać. Teraz widzę, że cierpliwie próbował mnie zdobyć, po prostu zainteresować sobą. Pokazać, że przerośnięte mięśnie to niekoniecznie gwarancja bezpiecznej przyszłości. Zauważałam, oczywiście, różnice między nim a Robertem. Odnotowywałam je, nie wyciągając jednak wniosków.
— Popatrz, jaki piękny zachód słońca. — Krzysiek pokazywał czerwoną kulę, która powoli chowała się za drzewa.
— Trawa pachnie. — Innym razem otwierał mnie na zapachy.
Byłam pojętną uczennicą, ale rola nauczycielki Roberta już mi nie wychodziła.
— Popatrz, jaki piękny zachód słońca — wiernie powtarzałam usłyszane wcześniej słowa.
— Zachód jak zachód.
— Trawa pachnie…
— Upierdoliłem w niej całe spodnie.
Tak; proza życia zdecydowanie wyprzedzała poezję. Teraz jest na odwrót. Jestem stukniętą pisarką, żerującą na spragnionych uczucia kobietach, które kupują moje książki. Tak o mnie mówi większość osób.
A Krzysiek był ze mnie dumny! Cierpliwie — znowu cierpliwie — tłumaczył:
— Dlaczego tak się męczysz? — Ciągle szukałam lepszej, pełnoetatowej pracy, pisałam listy motywacyjne, traciłam czas i mnóstwo energii. — I po co walczysz z tym, co tak naprawdę kochasz robić? Nie można służyć dwóm bogom.
— Boję się, że nie zarobię na utrzymanie, że nie mam porządnego ZUS-u, że gdybym zachorowała, nie będę miała pieniędzy, że nie dostanę emerytury — jednym tchem wyliczałam swoje racje Krzyśkowi.
— Pewnego razu pająk powiedział: „Boję się żyć tak, jak żyję. Siedzę w pajęczynie i jestem łatwym celem dla ptaków. Chyba lepiej będzie, jak zamienię się w żabę”, powiedział, wszedł do wody i się utopił.
— To znaczy? — Słowa Krzyśka były bardzo czytelne, ale mój rozum stawiał im opór.
— Nie wolno robić niczego wbrew sobie. Zmar¬nujesz czas, siły, a może nawet i życie na coś, co nie jest twoją drogą.
— Mam tkać sieć?
— Tak, pajączku — uśmiechał się. — Masz wspaniały dar. Bycie żabą zostaw… żabom.
Krzysztof był mądry. Mądrzejszy ode mnie o cały wszechświat. I miał rację, miał ją jak diabli.
Ze strachu przed życiem ugrzęzłam w pierwszej pracy, w której udało mi się zaczepić po studiach, pisząc tylko w wolnych chwilach. A to było zdecydowanie za mało, by wyrobić sobie nazwisko i jaki taki wkład na koncie bankowym. Może gdybym zaryzykowała, byłoby inaczej. A tak, dmuchając w dwa gwizdki, mam to, co mam. Strach przed życiem powinien być rankingowany w ewidencji grzechów głównych. I to na pierwszym miejscu.
Ale żeby tę Krzyśkową mądrość docenić, musiałam najpierw wypaść z orbity Roberta. Powoli zaczęły uwierać mnie jego odmienna inteligencja, sposób bycia i myślenia. Nasze drogi rozchodziły się; po śladach mojego partnera do rumby szło się dalece przyjemniej i ciekawiej. Tyle że wtedy Krzysiek zaczął przecierać szlaki dla kogoś innego.
I pewnie bym się o tym nie dowiedziała, gdyby nie zaczął mylić się w naszym ulubionym tańcu.
— Co się z tobą dzieje?! — złościłam się, gdy po raz kolejny nie umiał sobie przypomnieć dobrze już wyćwiczonej sekwencji kroków.
Unikał mojego wzroku i plątał się tak, że przykro było na to patrzeć.
— Zakochałeś się czy co? — kokietowałam, choć byłam zła za kolejną straconą rumbę.
— Yyy, chyba tak…
Renatę poznałam tydzień później. Szliśmy na zajęcia, roześmiani. Świat był nasz; wyjątkowo ciepły listopad szeleścił opadłymi liśćmi, a daleki krewny halnego przyjemnie burzył krew. W pewnej chwili wydawało mi się, że ktoś zawołał Krzyśka, potem drugi raz i trzeci.
— Chyba ktoś cię woła. — Złapałam go za ramię.
Obejrzał się, jeszcze pełen dobrego humoru i beztroskiego śmiechu, i stanął nos w nos z ubraną na czarno blondynką. Momentalnie stracił rezon. Przedstawił mnie tej dziewczynie, wyraźnie zaznaczając, że jestem partnerką do tańca. Nie uspokoiło jej to. Patrzyła na mnie uważnie spod krótko obciętych włosów, a z jej dużych oczu wyczytałam strach, ale i bardzo wyraźne ostrzeżenie.
Krzysztof porzucił miejsce przy moim ramieniu i wziął za rękę swoją dziewczynę. Tamtego wieczoru nie poszliśmy tańczyć rumby.
A potem to już była równia pochyła; mój partner zatapiał się w Renacie, w przenośni i dosłownie, co ze złością czytałam z trzęsących mu się rąk i zapadniętych policzków.
Cięgle tańczyliśmy razem, ale chyba siłą rozpędu i na zasadzie wyrównywania braku, tym razem dla Krzyśka. Renata nie chciała zapisać się na kurs, a mojemu partnerowi taniec sprawiał zbyt wielką przyjemność, by z niego zrezygnować. Uczyliśmy się coraz efektowniejszych figur, a ja okraszałam je sobą: krótkimi spódnicami, muśniętymi błyszczykiem ustami i wreszcie młodością. Jednak Krzysiek miał w głowie tylko Renatę. Marszczyłam czoło, widząc, jak ucieka mi myślą, starałam się uśmiechać, gdy opowiadał o jakimś wspólnym spacerze czy wycieczce. Udawałam przyjaciółkę, która cieszy się jego szczęściem, a tak naprawdę miałam ochotę walnąć go w głowę wiolonczelą, na której grała Renata. I ją też walnąć. Za to, że pojawiła się w jego życiu chwilę przed moją mądrością. Za to, że w ogóle się pojawiła.
Kiedy zawiodła kobiecość, spróbowałam złamać Krzyśka intelektem. Przypominałam sobie tytuły książek, które mi podsuwał, próbowałam czytać jego ulubione wiersze i słuchać muzyki, którą cenił.
— Dorwałam ostatnio Tuwima — trzepałam szybko w przerwach między tańcami. — Ta Siódma jesień jest po prostu genialna.
W jego oczach pojawiał się błysk.
— To ulubiony wiersz Renatki — cieszył się, jakby moja opinia jeszcze bardziej podnosiła wartość dziewczyny.
Krzywiłam się. Renata, Renacie, z Renatą! Czym mogłam zaimponować mężczyźnie, który był w pierwszej, seksualnej fazie związku? W jaki sposób oderwać Krzyśka od nóg, które na pewno obejmowały go równie sprawnie jak wiolonczelę? Kobieta grająca na takim instrumencie to najlepszy erotyk, najlepsza gra wstępna, jaką można sobie wymarzyć.
Kiedyś, jeszcze w epoce przedrenatowej, Krzysiek zabrał mnie na koncert. Nie zapamiętałam repertuaru, sali, akompaniamentu — niczego z wyjątkiem wiolonczelistki. Dziewczyna miała długie, rozpuszczone blond włosy, które łaskotały gryf instrumentu. Czarna bluzka, wsunięta w szare cygaretki, doskonale pasowała do butów na wysokim obcasie. Reszta to już była ta wiolonczela, spajająca nogi i ręce artystki, wrośnięta na chwilę w jej ciało.
Skoro ja zapamiętałam wieczór w taki sposób, jak musiał się on wpisać w pamięć mężczyzny?
Nie widziałam już sposobu, jakim mogłabym zawalczyć o Krzyśka. Czekały nas jeszcze tylko jedne wspólne zajęcia, po których — jak zapowiedział — miał zakończyć przygodę z tańcem. Przypuszczałam, że taką decyzję wymusiła Renata i próbowałam go jeszcze przekonać, żeby zmienił zdanie.
— Chciałbym, ale nie — krótko skwitował moje prośby, przymilania i żałosne minki.
Nie wróciłam więcej do tematu, ale słowa Krzyśka nie dawały mi spokoju. Co mogło znaczyć to: „chciałbym, ale nie”? Najwyraźniej kryła się za tym Renata, która zwyczajnie, po babsku, obawiała się kontaktów swojego mężczyzny z innymi kobietami. A jeśli tak… Jeśli tak, to być może nie wszystko było stracone! Postanowiłam zagrać va banque. I gdybym wtedy przypuszczała, jak bardzo skomplikuję życie i sobie, i Krzyśkowi, to chyba pozwoliłabym, żeby nasza historia zakończyła się tak, jak chciała tego Renata. Prawda niekoniecznie wyzwala, czasem kosztuje dużo więcej niż życie w niewiedzy. Wtedy, podczas naszego ostatniego spotkania, dowiedziałam się, że nie jestem Krzyśkowi obojętna…
Zaprosiłam go na pożegnalną kawę do maleńkiej knajpki przy Stolarskiej. O dziwo, nie wymawiał się Renatą, pracą, czymkolwiek. Szliśmy powoli w listopadowy wieczór. Jesień tamtego roku była wyjątkowa: ciepła, wietrzna i tak bajecznie kolorowa, że nie chciało się uwierzyć w nadchodzącą zimę. Ujęłam Krzyśka pod ramię i na chwilę, bardzo szybko, przytuliłam policzek do jego kurtki. Tak dobrze było iść razem na spacer!
Kawiarenka była pustawa; ciepły czwartkowy wieczór wygnał wszystkich nad Wisłę i na Planty. Krzysiek przyniósł karty i już po chwili przebijaliśmy się do kawy przez bitą śmietanę. Oblizywałam łyżeczkę i usta, nie wiedząc, od czego zacząć, a rozmowa wybitnie nam się nie kleiła.
— Wiesz co? Zakończenie kursu powinniśmy oblać czymś mocniejszym niż kawa. — Wpadłam na pomysł dodania sobie odwagi. — Stawiam wiśniówkę!
Rubinowy alkohol rzeczywiście podziałał; już po dwóch łykach zaczęłam starannie zaplanowane podchody. Patrzyłam Krzyśkowi głęboko w oczy (a wtedy miałam to opanowane do perfekcji) i nawet wzięłam go za rękę.
— Chciałabym ci coś powiedzieć…
— Tak?
— Świetnie mi się z tobą tańczyło rumbę — stchórzyłam w ostatniej chwili.
Wyglądał, jakby spodziewał się usłyszeć coś innego, ale szybko odpowiedział:
— Mnie z tobą też. Będzie mi brakowało tych wieczorów…
— No to nie rezygnuj! — Pochyliłam się do przodu, pamiętając o tym, że moja bluzka ma głęboki dekolt. — Nie rezygnuj.
Mogłam się domyślić, jak kiepsko musiał się czuć między młotem a kowadłem; byłam już prawie pewna, że decyzję o zakończeniu kursu wymusiła na nim Renata.
— Nie rezygnuj — powtórzyłam raz jeszcze. — Świetnie tańczysz. Nigdy wcześniej z nikim nie rozumiałam się na parkiecie tak dobrze. Ludzie mówią — kokietowałam na całego, zarumieniona wiśniówką — że to pierwszy krok do stworzenia dobrego związku.
Patrzył na mnie bardzo uważnie, nie cofając ręki.
— Nigdy nie wiem, czy gdy coś mówisz, to rzeczywiście tak myślisz, czy też nie.
— To chyba zaleta — trzepałam prędko. — Podobnie jak umiejętność milczenia z drugą osobą, prawda? — przyłożyłam z najgrubszej rury.
Strzał był tak celny, że Krzysiek przeniósł dłoń na kieliszek. Najwyraźniej nie pamiętał, że sam właśnie tymi słowami opisał mi kiedyś idealną partnerkę.
— No właśnie… A jak ci się milczy z Renatą? — Moją bezczelność usprawiedliwiały tylko młodość i świadomość, że to spotkanie to moje „być albo nie być” z Krzyśkiem. Szansa, której nie zamierzałam zmarnować.
Patrzyłam wyczekująco na zakłopotanego mężczyznę, upijając łyk wiśniówki. Trzęsły mi się ręce, kolana latały pod stolikiem — tak bałam się tego, co odpowie! A wiedziałam, że nie skłamie; na to był zbyt uczciwy i prostolinijny.
— Nie umiem milczeć z Renatą — powiedział w końcu. — I bardzo mi tego brakuje w naszym związku.
Doceniłam jego szczerość i odwagę; spojrzenie prawdzie w oczy w obecności kogoś obcego chyba nie było łatwe.
Znów wycofałam się do swojego kieliszka, pozwalając Krzyśkowi przemyśleć to, co właśnie powiedział, i przypomnieć sobie, że nam akurat świetnie się milczało o wszystkim i o niczym. Potem przeprosiłam go na chwilę i poszłam do toalety przypudrować twarz. Zastanawiałam się, czy Krzysiek dojdzie do tych właściwych wniosków.
Okazało się, że nie doszedł do żadnych. Albo po prostu nie miał ochoty się nimi dzielić. Siedział przygarbiony nad stolikiem, okręcając w dłoni kieliszek. Noc wlewała się światłem lamp przez półokrągłe okno, pod którym siedzieliśmy, znów w milczeniu, mimowolnie udowadniając sobie, że dobrze nam razem i z ciszą, i ze słowami.
Ponownie ujęłam dłoń Krzyśka. Już się nie bałam.
— Chodź, pójdziemy na spacer — powiedziałam po prostu.
Szliśmy bez celu; Planty, Wisła były nieistotnymi dekoracjami. Ważne było tylko to, żeby iść razem. Nie szukałam już dłoni Krzyśka; to on znalazł moją i już jej nie puścił. Słowa znów były niepotrzebne. Tylko te dłonie — to był nasz cały świat. I chwilę potem usta, które w końcu musiały się poznać.
Jak mogłam kiedyś być przekonana, że jest niemęski, nieinteresujący? — pomyślałam ze zdziwieniem. No jak? — zastanawiałam się, gdy Krzysiek przyciągnął moją głowę do swojej piersi.
— Przepraszam — powiedział po chwili i już wycofywał się na długość ramienia.
— Przepraszasz? Za co? — Nie rozumiałam.
— Za to, co zrobiłem. Z premedytacją, żeby się dowiedzieć, czego będę żałował do końca życia.
— Krzysztof…
Znów wziął mnie za rękę.
— Posłuchaj — powiedział. — Jesteś wyjątkowa i tak fascynująca, że aż zapiera mi dech w piersiach… Ale ja się ciebie po prostu boję. Najpierw przypominasz nieznośną lolitkę, która aż się prosi, by dać jej klapsa, chwilę później masz oczy kobiety, z którą chciałbym spędzić życie.
— Przecież to dzięki tobie zmieniam się na lepsze! — Zerwałam się z ławki, na której mnie posadził. — Przecież to ty pokazałeś mi, z jakim dupkiem byłam! Przecież…
— Na nas jest już za późno, Natasza — przerwał mi. — Jestem z Renatą. Ona jest taka inna, spokojna, a ja chyba tego bardziej potrzebuję niż twojej… — przez chwilę szukał słowa — migotliwości.
— Ale milczeć z nią nie umiesz! — wybuchnęłam. — Z tą swoją niby spokojną wiolonczelistką! Ty się boisz! Boisz się tego, co mogłoby między nami być!
— Po prostu wolę wróbla w garści niż kanarka na dachu. Przepraszam — powiedział i chwilę później dodał: — Chodź, odprowadzę cię na tramwaj.
— Odprowadzaj sobie Renatę! — Nie widziałam już powodu, żeby hamować swoją szczeniackość.
Bo przecież byłam pewną siebie szczeniarą, której — dla Krzyśka — usiłowałam założyć inteligenckie okulary, której zdawało się, że choćby przyszło i cały świat zawojować, to da radę. A tymczasem ten świat wyrywał się jej spod nóg, prawie wcale nieokrytych spódnicą.
Krzysiek uśmiechnął się tylko i powoli odszedł w swoją — inną niż moja — stronę.
Zaczął padać deszcz.


Książkę można kupić tutaj: http://www.replika.eu/index.php?k=ksi&id=486

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz